Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Hałyczyna w Ukrainie..." Taras Woźniak, Mykoła Riabczuk, Paweł Kowal, Jurko Prochaśko
A-
A+
Inność Galicjan jest odbierana przede wszystkim w kategoriach językowo-kulturowych i do pewnego stopnia religijnych. Dobrze działa to w życiu codziennym, na poziomie anegdot i stereotypów, jednak w sytuacji kryzysowej okazuje się, że ważniejsze są kwestie wartości, takie jak wspólne niepodległe państwo, wspólna przyszłość, wolność, niepodległość i oczywiście demokracja, bo Ukraina – w tym też Galicja – buduje i postuluje demokrację, definiuje siebie dyskursywnie jako demokrację europejską.

Taras Woźniak: Choć czasem z perspektywy Krakowa czy Warszawy wydaje się, że Ukraina i Polska są podobnymi krajami, mają zbliżone terytorium, ludność, dzieje, są to jednak dwa zupełnie odmienne narody czy twory polityczne. Szczególnie istotne dla tej odmienności jest ostatnie stulecie. Polska jako państwo i naród została – w wyniku działań politycznych w XX wieku – ujednolicona pod względem etnicznym, religijnym, językowym. Można powiedzieć, że przesunięta po drugiej wojnie światowej o trzysta czy czterysta kilometrów na zachód startowała z zupełnie innej pozycji niż Ukraina. Dzisiejsza Ukraina przypomina bardziej II Rzeczpospolitą „wielu ludów, wielu cudów” i w pewnym sensie zdaje ten egzamin, który zdawała Polska w czasach międzywojennych. Ukraina znajduje się teraz w analogicznej sytuacji i co więcej, jest w stanie wojny. Ukraina jest zróżnicowana nie tylko językowo czy religijnie, ale też ze względu na różne tradycje kultury politycznej, w zależności od regionu wynikające z odmiennego doświadczenia historycznego. W Galicji zaistniała wyjątkowa sytuacja: obywatele mogli uczestniczyć w wyborach, organizować się, tworzyć różne towarzystwa, poczynając od filatelistyki, kończąc na spiskowaniu i polityce. To jednak charakteryzuje tylko część Ukrainy, a może nawet jedynie część Polski.

Ukraińska Galicja to teraz trzy obwody. W znaczeniu politycznym, administracyjnym Galicja nie tworzy jakiegoś ciała, nie ma jej na mapie Ukrainy. Ale trwa w postaci tradycji parlamentaryzmu i samoorganizacji. Podobnie Wołyń, który był swojego czasu w Imperium Rosyjskim, ale miał też epizod przynależności do II Rzeczypospolitej z tradycją demokracji i wyborów, dlatego dziś odróżnia się od obwodów wołyńskich w szerokim znaczeniu: od Żytomierza, od części Obwodu Chmielnickiego czy innych, które nie przeszły tej szkoły dwudziestolecia międzywojennego. Inne znów jest Zakarpacie z międzywojenną tradycją czesko-słowacką, Bukowina. I co najważniejsze: Ukraina Centralna, od której tak naprawdę zależą losy państwa. Można tu sięgnąć do tradycji kozackiej, która być może stanowi jakiś pierwowzór dzisiejszych batalionów ochotniczych. Czasem tradycja kozacka prowadziła do zupełnego bałaganu – podobnie zresztą jak tradycja szlachecka – istniały w niej jednak także pewne zaczątki samoorganizacji społecznej. Wreszcie tereny dawnych Dzikich Pól, których historia sięga XVI wieku, będących terytorium kolonizacji, swego rodzaju „ukraińską Ameryką”, Dzikim Wschodem, w tym Donbas i południe, o które toczy się dziś spór. Ukraina tworzy więc cały zestaw kultur politycznych, poza tym przez ostatnie ćwierć wieku, od kiedy istnieje jako prawie niepodległe państwo, sytuacja cały czas się zmienia.
Na naszych oczach tradycja samoorganizacji galicyjskiej – albo austriackiej czy habsburskiej – rozszerza się na wschód: najpierw na Wołyń, potem na Ukrainę Centralną, a teraz widzimy takie same procesy na wschodzie i południu. Dzieje się to w sytuacji, kiedy nie ma wojska – rządy Janukowycza bowiem, choć nie tylko jego, nie traktowały poważnie kwestii bezpieczeństwa, nie wierząc w możliwość agresji ze strony Rosji, „braciszków”.

Rządy Janukowycza świadomie doprowadziły do destrukcji państwa w najszerszym znaczeniu tego słowa: służb specjalnych, wojska i instytucji państwowych jako takich. Korupcję w kontekście Ukrainy można rozumieć dosłownie, sięgając do łacińskiej etymologii tego słowa: korupcja to złamanie państwa, doprowadzenie do jego dysfunkcjonalności. Stąd bierze się korupcja rozumiana tradycyjnie – łapówkarstwo istnieje, ponieważ nie funkcjonuje państwo, nie pracują jego instytucje.

Czym się natomiast różni w kwestii kultury politycznej Ukraina od Rosji? Tym, że rządy w Rosji zawsze były rosyjskie; samodzierżawie, carat. Natomiast władza w Ukrainie zawsze pochodziła z zewnątrz i z tego powodu wytworzyło się pewne specyficzne zachowanie Ukraińców – odmienne na różnych terenach – w stosunku do rządów. Czy liberalnych jak w Czechosłowacji, czy autorytarnych, takich jak rosyjski. Jest to nastawienie pełne dystansu, nieufności, nieraz ironii. Ironii do pewnego stopnia podobnej do ironii czeskiej, choć może nieco skorygowanej przez romantyzm i patriotyzm – na wzór polski. Ale taki ironiczny dystans wobec władzy również w pewnym sensie stanowi zaczątek demokracji. Wybieramy prezydenta, wybieramy hetmana, ale na drugi dzień już krążą o nim anegdoty.

Jeżeli w Rosji poparcie dla cara czy samodzierżawcy jest tradycją (w którą wpisuje się Putin ze swoim osiemdziesięciodwu- czy osiemdziesięciosześcioprocentowym poparciem), to w Ukrainie jest normą, że prezydent wybrany przez ponad połowę obywateli za tydzień czy miesiąc ma całkiem inne poparcie. Ale też jest normą dla każdego demokratycznego społeczeństwa. Ironia pozwala na kontrolę władzy, czy to ukraińskiej, czy obcej. Dlatego też Ukraińcy nie oczekują aż tak mocno wsparcia ze strony władz jak, powiedzmy, Rosjanie.

Widać to dobrze w ostatnim czasie: państwo złamane za rządów Janukowycza, pozbawione wojska, służb dostarczających broń czy pożywienie, pokazało swoją siłę, a społeczeństwo dało radę zorganizować się samo. Od ponad roku trwa wojna z Federacją Rosyjską – można zapytać prowokacyjnie: jakie inne państwo walczyło z Rosją przez półtora roku? I dało sobie radę. Dzieje się to nie dzięki państwu, które było w destrukcji, ale w znacznym stopniu dzięki społeczeństwu. Gdyby nie było tych batalionów ochotniczych w pierwszych dniach i tygodniach na wschodzie, to Władimir Władimirowicz byłby już razem z jakimś współczesnym „marszałkiem Koniewem” bliżej Krakowa…

Ta tradycja samoorganizacji, która teraz się objawia się w formie ruchów ochotniczych, nie tylko wojskowych, ale również w postaci ochotników dostarczających broń i amunicję dla wojska, nie jest nowa. Kształtowała się ona w Galicji, gdzie powstawały takie formy współdziałania jak choćby Sokół – był Sokół czeski, polski, ukraiński. W pewien sposób uczymy się od naszych sąsiadów. Używamy tych samych technologii politycznych.

Dzięki tym tradycjom samoorganizacji możemy teraz obserwować narodziny nowego typu organizmu politycznego, odmiennego od tego, który istnieje w Polsce – będącej, zaryzykuję takie stwierdzenie, państwem narodowym w znaczeniu etnicznym. Jak wspomniałem, Polska została na siłę zmuszona do ujednolicenia. My tego „obowiązku” nie mamy i w tym sensie tworzy się coś nowego: nowy naród polityczny. Oczywiście jego rdzeniem, osnową, fundamentem jest naród etniczny ukraiński, ale naród polityczny stanowi inną formę. Jest to wielkie wyzwanie, ponieważ rozmawiamy w różnych językach, wyznajemy różne religie, reprezentujemy odmienne mentalności i kultury polityczne. Sami do końca nie wiemy, jaką formę przyjmie ten nowy twór polityczny. Ale żyjemy w ciekawych czasach. Wielu ludzi reaguje na to, co się dzieje na Ukrainie – czy raczej „w” Ukrainie, co choć może nie brzmi poprawnie, dla nas jest jednak ważne – i na to wezwanie, jak się wydaje, dzisiejsze społeczeństwo ukraińskie odpowiedziało właściwie. Życie toczy się swoim rytmem, ale codziennie ginie paru chłopców tam, na wschodzie. I nie mówimy o roku 1918, Legionach Polskich czy Monte Cassino – to odbywa się dzisiaj, teraz.

Mykoła Riabczuk: Jest pewna ironia w tym, że dyskutujemy o Galicji, podczas gdy w innym końcu kraju toczy się wojna. W Galicji wojny nie ma i prawdopodobnie nie będzie, dlatego że nawet dzisiejsza Rosja tej Galicji nie potrzebuje. Rosjanie uważają, że to jest zupełnie inny kraj, nie należy do Ruskiego mira i podobnie jak Polskę zamieszkują go zdrajcy słowiańszczyzny. Mamy więc szansę przynajmniej w tej części Ukrainy przetrwać.
W świadomości wielu Ukraińców Galicja jest swoistą kwintesencją Europy i w pewnym sensie Ukrainy, i społeczeństwa obywatelskiego – jest to taki region, w którym wszystkie te zjawiska są jakby widoczne w sposób najbardziej wyraźny i przekonujący. Istnieje też opinia przeciwna, bardziej krytyczna, czy wręcz samokrytyczna, wedle której w Galicji ani Europy nie było za dużo, ani społeczeństwa obywatelskiego, a galicyjska ukraińskość była bardzo specyficzna, miała swoje wady. Mimo wszystko jednak trzeba przyznać, że Galicja jest regionem w Ukrainie unikatowym, jedynym, w którym zaistniała miejska ukraińskojęzyczność. W żadnym innym mieście Ukrainy poza Galicją język ukraiński nie dominuje. Do pewnego stopnia używa się go na Wołyniu, w Czerniowcach, nawet w Użhorodzie, ale w rzeczywistości naprawdę dominującym jest tylko w trzech obwodach galicyjskich: Lwowie, Stanisławowie, Tarnopolu. Tam jest niekwestionowany, niepoddawany w wątpliwość, reszta kraju właściwie nie ma tej miejskiej ukraińskojęzyczności. Oczywiście język ukraiński istnieje w Kijowie i gdzie indziej, ale w przestrzeni publicznej, nieformalnej nie dominuje. Nie jest przyzwoicie mówić po ukraińsku w sferze publicznej, choć około połowy Kijowian mówi po ukraińsku w domu. Jest to bardzo ciekawe zjawisko. Przytoczę opowieść Serhija Żadana, pisarza ukraińskiego, który pochodzi z Charkowa, gdzie ludzie są tolerancyjnie nastawieni do jego ukraińskojęzyczności, ale zazwyczaj ma z tym problem innego rodzaju. Pewnego razu poszedł do sklepu kupić chleb, poprosił sprzedawczynię o pieczywo po ukraińsku, a ona na to: „A co, pan jest z Ukrainy Zachodniej?”. A on myśli sobie: „Psiakrew, chcę kupić chleb, a ona mnie pyta, skąd jestem”. Zawsze w takich sytuacjach zamiast chleba otrzymuje się takie pytanie, co może być dosyć niekomfortowe. Przez całe życie musisz odpowiadać: „Jestem z Kijowa, a nie z Galicji i po prostu chcę kupić trochę chleba”. Galicja różni się pod tym względem i dlatego sprawia wrażenie, że jest specyficzna, jakby trochę inna.

Jak daleko sięga poczucie inności galicyjskiej i tej wielkoukraińskiej wobec Galicji? To w zasadzie kluczowe pytanie, ponieważ od tego zależy w dużym stopniu przyszłość i teraźniejszość tego kraju. Galicyjska inność jest niewątpliwa i czasem bywa powodem do dumy. Jednak Galicjanie w połowie XIX wieku w jakiś dziwny sposób przyjęli ten projekt wielkoukraiński. We wspaniałym artykule „Lot Ikara w różnych możliwych kierunkach” John Paul Himka analizuje ten problem i stara się dociec, dlaczego w połowie XIX wieku Rusini galicyjscy dokonali tego dziwnego wyboru i postawili na projekt naddnieprzański, choć mieli inne możliwości. Mogli oczywiście wybrać polonizację, ale to było trudne, ponieważ polski projekt tożsamościowy był ekskluzywny, odrzucał Rusinów z powodu religii. Dla ludzi przednowoczesnych zmiana religii była rzeczą o wiele trudniejszą niż zmiana języka. Był też projekt rosyjski, bardzo potężny, promowany przez Petersburg, ale też się nie zaszczepił. Można było też stworzyć własną, rusińską tożsamość, ale i to się nie udało. Zamiast tego Galicjanie przyjęli projekt naddnieprzański i cały związany z nim dyskurs, narrację, symbolizm, nie tylko mit Rusi Kijowskiej, ale nawet mit kozaczyzny, który wobec Galicjan, unitów jest bardzo wrogi. Przecież Kozacy wyrzynali unitów chętniej niż katolików! Tym niemniej Galicjanie przyswoili ten mit, zaakceptowali nawet imiona znad Dniepru, które wcześniej nie istniały w Galicji. Kiedy w końcu XIX wieku teatr ukraiński w Przemyślu wystawiał „Natalkę Połtawkę” Kotlarewskiego (klasyka operetkowa), musieli w niej zmienić wszystkie imiona, które nie przymawiały do odbiorcy rusińskiego w Galicji. Natalka Połtawka została więc Hannusią i tak dalej. Galicjanie jednak stanowczo utożsamiają się z Wielką Ukrainą i mimo różnych prób tworzenia separatyzmu galicyjskiego czy jakiejś autonomii te projekty nie działają. Niestety czy na szczęście – to już temat dla innej dyskusji.

A jaki stosunek do Galicjan ma Wielka Ukraina? W 2006 roku Centrum Razumkowa przeprowadziło ogólnokrajowe badania na szeroką skalę, w których pytano mieszkańców różnych regionów kraju, jak odbierają mieszkańców innych regionów. Pytanie brzmiało: „Czy uważasz, że mieszkańcy takiego a takiego regionu są ci bliscy czy dalecy? Jaki jest stopień tej bliskości?”. Oceny dokonywano według dziesięciostopniowej skali. Co ciekawe, we wszystkich tych regionach, nawet w Ukrainie Centralnej, Galicja była odbierana jako bardzo daleka, a mieszkańcy Galicji jako „inni”. Nie w sensie pejoratywnym, po prostu inni. Różnica była bardzo widoczna. Pytano o stopień bliskości nie tylko z mieszkańcami innych regionów, ale również krajów ościennych: Polski, Białorusi, Rosji. Na wschodzie Ukrainy, szczególnie w Donbasie, w Ukrainie południowo-wschodniej Galicjanie byli odbierani jako dalsi niż Rosjanie czy nawet Białorusini. To ciekawe, ponieważ Białorusinów w Ukrainie nikt nie zna, ich obecność jest mniej widoczna nawet jak w Polsce. Dlaczego więc Ukraińcy odpowiedzieli w ten sposób? Przyczyn szukać trzeba we wschodniosłowiańskim micie, który łączyć ma rzekomo Białorusinów z Rosjanami i Ukraińcami. Dlatego Białorusini są bliżsi, a Galicjanie obcy, inni, katoliccy, zepsuci Zachodem. Dlatego można by oczekiwać, że skoro ta obcość jest tak potężna, to cała Wielka Ukraina w sytuacji kryzysu stanie po stronie bliższych sobie Rosjan. A jednak tak się nie stało. Widzimy dzisiaj, że nie tylko Ukraina Centralna walczy razem z Galicją, broni tego ogólnoukraińskiego projektu, ale też większa część wschodu i południa. To ciekawy paradoks. Bo nie tylko w badaniach opinii, ale też w folklorze miejskim Galicjanie są wyśmiewani jako cwaniacy, banderowcy, zapaleńcy, nacjonaliści i bardzo mocny jest ich stereotyp negatywny. A jednak Wielka Ukraina staje po ich stronie. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, wydaje się kluczowym zadaniem.

Inność Galicjan jest odbierana przede wszystkim w kategoriach językowo-kulturowych i do pewnego stopnia religijnych. Dobrze działa to w życiu codziennym, na poziomie anegdot i stereotypów, jednak w sytuacji kryzysowej okazuje się, że ważniejsze są kwestie wartości, takie jak wspólne niepodległe państwo, wspólna przyszłość, wolność, niepodległość i oczywiście demokracja, bo Ukraina – w tym też Galicja – buduje i postuluje demokrację, definiuje siebie dyskursywnie jako demokrację europejską. Czyli wszystko to, co bardzo ogólnie określa się jako wartości europejskie. I tutaj moim zdaniem kryje się sedno sprawy: okazało się, że w sytuacji kryzysu wszystkie różnice kulturowo-religijne nie są tak ważne jak wspólnota czy chęć wspólnoty pod względem wartości. Nierozpoznanie tej kwestii było ogromną pomyłką Kremla, Putina i całej elity rosyjskiej. Rosyjska propaganda przez lata postulowała ideę wspólnoty wschodniosłowiańskiej jako wspólnoty budowanej na religii, mitologizowała wspólną historię i podobieństwo języków, bo „prawie ten sam język to prawie ten sam naród”. To jest klasyczna formuła tej propagandy: Ukraińcy i Rosjanie są prawie tym samym narodem, ponieważ mają rzekomo wspólną historię, religię, język i tak dalej. Oczywiście można mieć takie podejście, jednakże Ukraińcy nie walczą, nie dyskutują na tym poziomie, bo nie to definiuje naród nowoczesny. Ukraińcy próbują zbudować naród obywatelski i dlatego ów „prawie ten sam naród” definiuje się nie przez język czy religię, tylko przez to, jakich wartości broni. W tym sensie Ukraińcy dzisiaj są prawie tym samym narodem co obywatele Unii Europejskiej, bo chcą wspierać te same wartości, chcą budować Ukrainę na europejskich zasadach. Jesteśmy więc „prawie tym samym narodem” co Niemcy czy Polacy i choć sporo nam jeszcze brakuje, taki jest kierunek rozwoju. Nie grunt, nie krew, nie język, nie religia, tylko wolność, demokracja, rządy prawa. Właśnie dlatego Galicja okazała się jednak swoja, mimo tego, że jest inna.

Paweł Kowal: Dla mojej refleksji na temat wpływu mitu Galicji na to, co obecnie dzieje się w Ukrainie, będą istotne trzy punkty: 1. problem, który zaznaczył już Taras Woźniak, czyli kwestia partycypacji i kultury politycznej; 2. rola Galicji w kulturze politycznej Ukrainy w czasach transformacji i Galicja jako matecznik ruchów niezależnych w Ukrainie przed 1989 rokiem; 3. kwestia, którą nazwałem roboczo „pociągiem ze Lwowa” i którą do pewnego stopnia opisałem w artykule „Trzy Majdany” ogłoszonym w „New Eastern Europe”; zaproponowaliśmy tam, razem z Iwoną Reichardt i Maciejem Wapińskim, naszą interpretację fenomenu Majdanu w Ukrainie.

A zatem sprawa pierwsza: problem partycypacji i map partycypacji. Warto wprząc w debatę o Ukrainie dyscyplinę, która wydaje się pozornie mało ciekawa, czyli geografię polityczną, a szczególnie geografię wyborczą. Interesujące efekty badań w tym zakresie reprezentują moim zdaniem Mariusz Kowalski z Instytutu Geografii Wyborczej PAN oraz Jacek Lubecki z Uniwersytetu w Arkansas. Badania Kowalskiego dotyczą najważniejszych dla Polski wyborów w 1989 roku. W tym kontekście istotne są dwie sprawy: po pierwsze, poparcie dla Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, po drugie, problem frekwencji (mało kto pamięta, że te wybory miały stosunkowo małą frekwencję). W historii współczesnej wizja wyborów z 1989 roku przechowała się w trochę wyidealizowanej postaci. Poparcie dla KO „Solidarność” było ważne, dlatego że ta część wyborów, które były wolne, czyli wybory do senatu, miała charakter większościowy. A zatem bardzo istotne dla ostatecznego rezultatu było to, czy KO „Solidarność” zbierze w każdym okręgu wyborczym większość głosów, by mieć senatora. Tak też się stało, ale warto zaznaczyć, że najwyższe poparcie, na poziomie 70–81%, KO „Solidarność” zyskał w województwach, które kiedyś znajdowały się w obrębie Galicji. W całym kraju oscylowało ono na poziomie 60–62%. Jednak niektórzy pamiętają te wybory jako w stu procentach zwycięskie, chociaż Komitety nie zdobyły wszędzie wyraźnej większości. Gdyby to poparcie było zaledwie kilka procent mniejsze, zamiast 99 senatorów z Solidarności, byłoby ich 70 czy 65. Drugą istotną sprawą w tamtych wyborach była frekwencja. Na terenie województw „postgalicyjskich” wynosiła ona 67–72%, czyli około 10% więcej niż ówczesna średnia krajowa. Tyle o polskiej części historycznej Galicji.

Natomiast badania profesora Jacka Lubeckiego dostarczają empirycznych dowodów na istnienie „wyborczej” Galicji i związek tradycji bycia w Galicji z kształtowaniem się kultury politycznej w naszej części Europy. Lubecki porównuje wybory odbywające się w Polsce w 1997 roku i w Ukrainie w 1998, bazując na opracowanym przez siebie modelu, który funkcjonować miał zarówno na gruncie polskim, jak i ukraińskim. Wraz ze swoim zespołem badał poparcie dla partii o orientacji pronarodowej (nie pronacjonalistycznej), a może lepiej powiedzieć: tych, które jednoznacznie optowały za zmianą systemową w Polsce i w Ukrainie. Oczywiście nie sposób sprowadzić wszystkich tych ugrupowań do jednego mianownika. Wybory z 1997 roku były w Polsce przełomowe, ponieważ z punktu widzenia transformacji oznaczały drugą mobilizację. Akcja Wyborcza Solidarność walczyła o to, by po czterech latach odebrać dominację partiom postkomunistycznym; powstało porozumienie z ówcześnie istniejącą partią Unią Wolności, koncepcja wspólnego rządu i plan przejęcia władzy.

Sens wyborów w Ukrainie w 1998 roku jest nieco inny, ale też da się go sprowadzić do próby dokonania przełomu i przejęcia władzy przez kształtujący się wówczas obóz krytyki prezydenta Leonida Kuczmy. W województwach lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim w Ukrainie oraz nowosądeckim (dla tych rozważań użyjemy jeszcze starych nazw województw), krakowskim, rzeszowskim, tarnowskim, bielskim, przemyskim i krośnieńskim w Polsce obserwujemy bardzo podobny wzrost poparcia dla tych partii, po około 10% więcej niż średnia w każdym z państw. Frekwencja w tych kluczowych wyborach 1997, 1998 w ukraińskiej i polskiej Galicji była 10% wyższa od średniej krajowej. Wyobraźmy sobie, że na mapie zaznaczamy województwa galicyjskie w Polsce i w Ukrainie i powstaje nam mapa Galicji, a jej dawny teren charakteryzuje się dwoma elementami: wyraźnie zwiększoną partycypacją (która moim zdaniem nie dotyczy samego udziału w akcie głosowania, ale także samoorganizacji społeczeństwa itp.) i poparciem dla partii pronarodowych, antykomunistycznych (oczywiście w Polsce znaczy to coś nieco innego: są to partie, które popierają zmianę i mogę odsunąć od władzy ugrupowania postkomunistyczne).

I tu pojawia się druga kwestia, czyli problem transformacji. W większości teorii przemian politycznych, które dotyczą Europy Środkowej, transformację przedstawia się jako „wymieszanie starego z nowym”. Warto w tym kontekście przypomnieć sobie spór, który zaczął się toczyć w Komitecie Obywatelskim „Solidarność” i w środowisku Lecha Wałęsy właściwie już wiosną 1989 roku. Dotyczył on tego, w jakiej formule uczestniczyć w Okrągłym Stole. Większość działaczy skupionych wówczas wokół Wałęsy, działaczy z rozmaitych środowisk politycznych, to jest Adam Michnik, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy, uważała, że trzeba wziąć udział w obradach, rozpocząć dyskusję. A zatem reprezentowali tę typową dla Europy Środkowej wizję transformacji, która zakładała, że musi ona polegać na wymieszaniu starego z nowym, problem polegał tylko na tym, jak wiele ma być tego starego i na jak długo. Wtedy powstał historyczny spór: Michnik dążył do tego, by była to Solidarność z reformatorskim skrzydłem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli grupą „młodych wilczków”: Kwaśniewskim, Millerem itd.; bracia Kaczyńscy, a szczególnie Jarosław, który wpływał wtedy na linię polityczną Wałęsy, właściwie przedstawiali podobny projekt, ale z udziałem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, a nie z PZPR. Chwilowo zwycięży koncepcja Kaczyńskiego, później, w procesie dalszej transformacji wygra wizja Michnika. Ale tak naprawdę były one do siebie nieco podobne. Formuła Michnika z początku lipca 1989 roku: „Wasz prezydent, nasz premier”, wbrew pozorom nie dotyczyła oddania władzy Jaruzelskiemu, ale jej jak najszybszego przejęcia na zasadzie „miksu”, czyli uznania prezydentury generała w zamian za przejęcie rządu.

W przypadku Ukrainy matecznikiem nowych ruchów politycznych jest Galicja. W Polsce to „zmieszanie władzy” w sumie się powiodło, w tym sensie, że ostatecznie górę wzięło nowe. Można rzecz jasna krytykować projekt transformacyjny oparty na koncepcji połączenia nowych sił z częścią starych, ale efekt w Polsce nie był najgorszy. Były takie osoby jak Tadeusz Mazowiecki czy Jan Olszewski, które uważały, że nie można się w ogóle dogadywać z komunistami, później jednak albo zmieniły zdanie, albo zmusiły je do tego okoliczności – Mazowiecki stanął na czele tego rządu, który na początku krytykował, pełen sceptycyzmu wobec takiego rozwiązania. W Ukrainie w ramach „miksu transformacyjnego” zwyciężyły niestety stare siły, Galicja z jej tradycją i ruchami niezależnymi okazała się za słaba, by przeważyć. Linia polityczna, która w Polsce wynikała w znacznej mierze z dużego poparcia politycznego w wyborach w 1989 roku i która była reprezentowana przez elitę wyłonioną w tych wyborach, przyniosła efekt. W tym roztworze politycznym było wystarczająco dużo demokratycznej zachodniej kultury politycznej w dużym stopniu wywodzącej się właśnie z tradycji galicyjskiej. W Ukrainie stało się odwrotnie, w gruncie rzeczy osoby, które wywodziły się z ruchu narodowego i z całego poruszenia narodowego ze Lwowa, zostały dokooptowane do obozu Łeonida Kuczmy i po kilku latach nie odgrywały już żadnej roli. Nowa elita w Ukrainie (używam terminologii Lubeckiego z pewną ostrożnością) w gruncie rzeczy wywodziła się z ekipy Kuczmy. Podobnie było zresztą w innych państwach regionu, na przykład w Gruzji, gdzie Micheil Saakaszwili i jego otoczenie to ludzie niewywodzący się z gruzińskiego ruchu narodowego sprzed 1989 roku, ale dysydenci wobec rządów Eduarda Szewardnadze. W Polsce sytuacja była zdecydowanie inna, ponieważ nowe elity nie miały nic wspólnego z postkomunistycznym obozem, to ten obóz musiał się jakoś podporządkować. Dzisiaj, na przykładzie partii Leszka Millera, obserwujemy właściwie absolutny koniec historii tego obozu. A zatem transformacja polityczna w przypadku Ukrainy nie zakończyła się sukcesem, dlatego że Galicja ukraińska okazała się, moim zdaniem, historycznie za mała, żeby zdeterminować formułę nowej władzy w Ukrainie.

Przejdźmy zatem do trzeciego punktu, który jest najbardziej kontrowersyjny. Można by go sprowadzić do pytania: czy Majdan mógłby się odbyć we Lwowie? Ktoś powie: w pewnym sensie się odbył, rozłożono namioty, itd. Jednak moja teza brzmi, że nie jest on częścią zachodniej kultury politycznej. Uważam bowiem, że Majdan jako metoda polityczna nie da się pogodzić z austrowęgierską galicyjską tradycją polityczną. Majdan należałoby raczej wpisać do konstytucji ukraińskiej jako specjalną instytucję, która reguluje sytuację polityczną w momentach, gdy nie działa parlament, gdy oligarchia nie jest w stanie dogadać się ze sobą, słowem, gdy już nic innego nie działa. Majdan jest to instrument polityczny, który w Polsce nazywał się wiecem i został całkowicie wyrugowany, przykryty przez szlacheckie instytucje demokratyczne. W przypadku ukraińskim Majdan nawiązuje nie tylko do zapomnianych słowiańskich tradycji demokracji bezpośredniej, ale też do Wielkiej Rady Kozackiej i spełnia funkcję organu podejmującego ostateczne decyzje: o tym, kto jest atamanem, oraz o generalnym kierunku ruchów politycznych. Takie majdany w moim przekonaniu były trzy: pierwszy to Rewolucja na Granicie w 1990 roku, drugi to Pomarańczowa Rewolucja w 2004 roku, trzeci to Euromajdan. Wszystkie różnią się między sobą, natomiast wśród cech wspólnych wymienić można zaskakująco podobny skład osobowy wśród liderów. Taką osobą jest na przykład Jurij Łucenko, który odgrywał ważną rolę we wszystkich trzech majdanach. Pierwszy z nich miał silne zabarwienie antykomunistyczne i formę rewolucji w stylu dzieci kwiatów. Rok 2004 był najbliżej typu rewolucji burżuazyjnej na Zachodzie, z mocnym liberalnym wątkiem demokratycznym. Euromajdan to połączenie wątku antykomunistycznego z narodowym, istotny był w nim również problem godności, szczególnie w kontekście korupcji. Każdy z tych majdanów miał swój przebieg, inne konsekwencje, szczególnie rewolucja w 2014 roku, która przerodziła się w pełnowymiarową rewolucję w konsekwencji z głęboką zmianą społeczną. Anegdota: rozpoczyna się rewolucja 2013–2014, jeden z pierwszych dni, ale już wtedy, gdy telewizje pokazywały, co się dzieje w Kijowie. Siedzę u przyjaciół we Francji, oglądamy to w telewizji (właśnie zaczyna się na Zachodzie fenomen ponownego zainteresowania Ukrainą) i oni pytają, co o tym sądzę, przedstawiam typową odpowiedź: wiecie, to jest bardzo ważne, taka bezkrwawa rewolucja… Francuzi patrzą na mnie i mówią: nie ma bezkrwawych rewolucji w Europie. Jeśli jest bezkrwawa, to nie jest rewolucja. To, co powiedzieli, było arcyeuropejskie, szczególnie w kontekście francuskiego doświadczenia. Ale Euromajdan został niestety przypieczętowany krwią demonstrantów.

Biorąc pod uwagę te trzy rewolucje, trzy majdany, można powiedzieć, że kultura polityczna, na której zostały ufundowane, nie jest zachodnia i nie należy jej wiązać z Galicją. Decydująca jest natomiast kwestia samoorganizacji. „Pociąg ze Lwowa”, który dostarcza rewolucjonistów, to część tożsamości współczesnej Ukrainy. Wyjazd rewolucjonistów ze Lwowa do Kijowa to w jakimś stopniu kompromis ludzi, którzy by się nie zdecydowali poświęcić swojego miasta – nie zerwaliby bruku na lwowskim Rynku, ale byli gotowi udzielić wsparcia rewolucji w Kijowie i dowozili tam demokratyczne know-how. W tym sensie polityczna kultura Galicji na poziomie samoorganizacji, partycypacji w życiu społecznym i w polityce, odgrywa główną rolę we wszystkich trzech majdanach.

Jurko Prochaśko: Bardzo lubię mity i bardzo ich nie lubię. Lubię, dlatego że praca nad mitami, jakby powiedział Hans Blumenberg – Arbeit am Mythos, to bardzo fascynujące zajęcie. Nie ma drugiej tak interesującej pod względem intelektualnym i estetycznym czynności jak medytacja, rozmyślanie nad mitami. Zwłaszcza nad tymi, które nie tylko dotyczą rekonstrukcji historycznych (te są piękne i w dodatku bezpieczne, bo przeszłe), ale są też współczesne, dlatego że wyjątkowo trafnie pokazują nam naszą conditio humana, nasze tęsknoty, które staramy się dzięki tym mitom zaspokoić, nasze marzenia, lęki, które staramy się hamować.

Z drugiej strony nie lubię mitów, ponieważ mówią też prawdę. To paradoks, ponieważ wydaje się, że mity są fałszem, wymysłem. Jeśli jednak lepiej im się przyjrzeć, okazuje się, że mówią prawdę o nas, o tym, jacy jesteśmy. Właśnie dlatego, że opowiadają o tym, czego się boimy, czego pragniemy i czego staramy się uniknąć na wszelkie sposoby, że pokazują, jakie są nasze strategie opowiadania o czymś, widzenia lub niewidzenia. W tym sensie chciałbym rozważyć jedną hipostazę mitu Galicji w związku z Majdanem i rozwojem społeczeństwa obywatelskiego w Ukrainie.

Jacek Purchla zwracał uwagę na to, że po roku 1989 żadne inne społeczeństwo nie wyprodukowało tak intensywnej dynamiki transformacji i rozwoju mitu Galicji jak ukraińskie. Ważny dla tego mitu był też aspekt Europy Środkowej. Przez dziesięciolecia wielu wybitnych artystów i intelektualistów ukraińskich myślało, że galicyjska przeszłość jest naszym atutem, że Galicja, a szerzej terytoria, które należały do monarchii habsburskiej (czyli również Bukowina i Zakarpacie), partycypują w tej idei Galicji (którą świetnie opisał w swoich książkach Larry Wolff) i powinny tę przynależność celebrować. Sedno tego poglądu stanowiły idea partycypacji i dostępu do cywilizacji środkowoeuropejskiej oraz idea ekskluzywności – jesteśmy dzięki tej partycypacji czymś innym, lepszym, ekskluzywnym. Jednak w latach dziewięćdziesiątych i po 2000 roku tendencja ta jakby zamarła i stała się nieproduktywna, zwłaszcza gdy okazało się, że kraje i społeczeństwa, które tradycyjnie kojarzyliśmy ze światem Europy Środkowej: Polska, Węgry, Słowacja, Czechy, po wstąpieniu do Unii Europejskiej – czyli rzekomo prawdziwej Europy – od tej idei Europy Środkowej się odwróciły. Mit wypełnił swoje przeznaczenie i obumarł, jak skóra węża, która się zestarzała i przestała być potrzebna. Na tym tle wysiłki ukraińskich intelektualistów i artystów, by podtrzymywać wizję ukraińskiej partycypacji w idei Europy Środkowej, wyglądały szczególnie samotnie i rozpaczliwie. Było to jak bronienie straconej pozycji, auf verlorenem Posten.

Nagle stało się jednak coś niezwykłego. Myślę, że bywają momenty, kiedy możemy się wyrwać ze strefy mitów do rzeczywistości, niemal w sensie Husserlowskiej transcendencji do mitów prawdziwych, kiedy dotyka się życia poza mitami i mitologiami. Choć uważam, że takie okno do rzeczywistości nigdy nie otwiera się na długo. Ten moment trwa bardzo krótko – tak było z ostatnim Majdanem. Nie chodzi to, że możemy zwalczyć mit, zdekonstruować czy objaśnić. Z mitami jest mniej więcej jak z bakteriami, które stają się odporne na antybiotyki: przez jakiś czas antybiotyk działa, ale za chwilę bakteria mutuje i okazuje się, że antybiotyk nie skutkuje i potrzebny jest inny, mocniejszy. Spójrzmy na przykład na intelektualną historię europejską: oświeceniem chciano zwalczyć mity – nie udało się. Dziewiętnastowieczny pozytywizm chciał zwalczyć mity – również poniósł porażkę. Potem przyszła filozofia analityczna, Wittgenstein i całe Koło Wiedeńskie – bez skutku. Nie udało się również dekonstruktywizmowi. Może to porównanie z wirusami i bakteriami jest zbyt negatywne, bo znaczyłoby, że mity są jakąś chorobą. Tymczasem są raczej częścią naszego sposobu bycia, tym, co Freud nazywał mechanizmami obronnymi psychiki. Bez nich po prostu nie można żyć, psychika nie może bez nich funkcjonować. Podobnie nie sposób wyobrazić sobie naszego bycia historycznego i społecznego poza sferą mitologii.

Wracając do kwestii Europy Środkowej: są momenty, kiedy jednak udaje się wyrwać z mitu, ale te momenty nigdy nie trwają zbyt długo. Ostatni Majdan, Majdan europejski, nie był triumfem idei Europy Środkowej, ponieważ ona nie była na nim obecna. Z całego dyskursu Majdanu nie pamiętam ani jednej wzmianki explicite dotyczącej Europy Środkowej. To wydarzenie nie żywiło się mitem Europy Środkowej, który był powszechnie obecny w ukraińskiej Galicji w ostatnich dziesięcioleciach. Jednakże to, co Majdan zrobił i co robi cały czas, ta rewolucja jest wcieleniem praktyki Europy Środkowej: idei różnorodności, tolerancji, obrony mniejszości, solidarności, empatii, pluralizmu. Wszystko to stało się wartościami Majdanu bez odniesienia do mitu Europy Środkowej. Po raz pierwszy w historii Ukrainy na całym jej terytorium rozprzestrzenia się nie idea, lecz praktyka pluralizmu, różnorodności, solidarności – podstawowe wartości Europy Środkowej bez odwoływania się jednak do jej idei.

Klasycznie rozumiana idea Europy Środkowej wydaje się martwa także z innego powodu. Unia Europejska zaabsorbowała dawną ideę Europy Środkowej, rozpuściła tę ideę w sobie, w ogóle się do niej nie odwołując. Można by to nazwać kradzieżą własności intelektualnej. Z drugiej strony realność UE udowodniła, że idea Europy Środkowej miała charakter jakby protezy, była jedynie punktem przystankowym na drodze do prawdziwej Europy. Mogłoby się wydawać, że mówienie dzisiaj o Europie Środkowej w jakiejkolwiek postaci jest więc niepotrzebne. Przeciwnie. Ważne jest, żeby wrócić do tej jej praktyki, która teraz realizuje się w Ukrainie, pokazać, jak bardzo podobne są koncepcje Europy unijnej i Środkowej. Łączy je idei tolerancji, pluralizmu, solidarności, różnorodności, odróżnia jednak to, że Europa Środkowa nie jest kompatybilna z ideą Grossmacht, mocarstwa. I dlatego dzisiejsze wydarzenia w Ukrainie to atak Putina na ideę Europy Środkowej i jej praktykę, a tym samym atak na Europę, atak na Galicję i jej mit.

Taras Woźniak – kulturoznawca, politolog, założyciel i redaktor naczelny niezależnego kulturoznawczego kwartalnika „Ji”, założyciel i prezes Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej.
Mykoła Riabczuk – ukraiński krytyk literacki, eseista i publicysta, założyciel magazynu „Krytyka”. Jego badania i artykuły koncentrują się na tematach ukraińskiej tożsamości narodowej, polityki i historii przez pryzmat postkolonializmu. Od 2014 roku jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Laureat nagrody im. Tarasa Szewczenki w 2022 roku, najważniejszego ukraińskiego wyróżnienia przyznawanego za osiągnięcia na polu kultury.

Paweł Kowal – politolog, historyk, publicysta, muzealnik. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk oraz Kolegium europejskim w Natolinie, wykłada w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Współtwórca Muzeum Powstania Warszawskiego. W latach 2005–2009 był posłem na Sejm RP, w latach 2006–2007 – sekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a w latach 2009–2014 posłem do Parlamentu Europejskiego i przewodniczącym delegacji do Komisji Współpracy Parlamentarnej UE–Ukraina. Autor ponad stu artykułów naukowych, analiz, książek i wyborów dokumentów na tematy transformacji w Europie Środkowej i ZSRS oraz polityki wschodniej, w tym wydanej w 2018 roku książki: „Testament Prometeusza. Źródła polityki wschodniej III Rzeczpospolitej”. Redaktor naczelny „Spraw Międzynarodowych” i „Warsaw East European Review”.

Jurko Prochaśko – eseista i tłumacz, pracownik Instytutu Literackiego ukraińskiej Narodowej Akademii Nauk i Instytutu Psychoanalizy Lwowskiego Uniwersytetu Narodowego, uhonorowany Nagrodą Friedricha Gundolfa w dziedzinie przekładu.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka