Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Na moście” Tania Malarczuk
A-
A+
Austria jest najlepszym krajem, żeby od siebie uciec. Nie wtrąca się w twoje wyrzuty sumienia, nie pragnie cię oswoić ani ukoić lęku, że zapomnisz rodzimego języka.

W kwietniu 2018 roku napisałam opowiadanie „Żaby w morzu”, które w lipcu tego samego roku wygrało prestiżową nagrodę literacką im. Ingeborg Bachmann w Klagenfurcie. To było moje pierwsze i, być może, ostatnie opowiadanie napisane a) o żabach, b) po niemiecku. Ingeborg Bachmann jest moją ulubioną pisarką. Jej język jest uroczysty, tajemniczy, żywiołowy, na kształt wulkanicznej wyspy z egzotycznymi zwierzętami i owocami, której brzegi usiane są muszlami i szkieletami. Wędrowniczki, jak ja, nie mają żadnych szans, żeby się kiedykolwiek na taką wyspę dostać. Już nawet wyruszenie na poszukiwania było nieprzeciętnym zuchwalstwem.

***

Do Wiednia przyjechałam w roku 2011. Umiałam wówczas po niemiecku tylko „Guten Tag” і „Hände hoch”. Mój tata lubił powtarzać „hende ho”, kiedy przyłapał kogoś na gorącym uczynku, na przykład na nocnym podjadaniu w kuchni placków ziemniaczanych czy szarlotki. Tę frazę przejął z popularnego w czasach radzieckich szpiegowskiego serialu o II wojnie światowej. Po przeprowadzce tato czasem mnie pytał, czy austriacki różni się od niemieckiego bardzo, czy tylko trochę. Z kolei w Austrii nikt nie wiedział niczego sensownego o Ukrainie. Nie zliczę tych wszystkich razów, kiedy musiałam wyjaśniać różnicę między ukraińskim a rosyjskim i że jednakowoż to nie jest to samo. Jeden taksówkarz zapytał, skąd pochodzę, a usłyszawszy, że z Ukrainy, zawołał: „Ameryka? Afryka? Azja?”. Nie przyszłoby mu nawet do głowy, że państwo o takiej nazwie mogło rozlokować się na jego kontynencie.

Nie rozważałam zbyt długo decyzji o emigracji. Miałam dwadzieścia siedem lat i po prostu byłam ciekawa. Oprzytomniawszy, już z pozwoleniem na pobyt w ręku, zdecydowałam, że zajmę się budową mostów. Z pewnością jest to moja misja życiowa – miotanie się między dwoma kulturami i budowanie nowych połączeń neuronowych. Metafora mostu pojawiła się po wspomnianym już zwycięstwie w Klagenfurcie. Dziennikarzy korciło, żeby ustalić, jak udaje mi się łączyć dwie ojczyzny, czy to jest w ogóle możliwe, w jakim języku myślę, śnię i klnę, czy tęsknię za Ukrainą i czy Ukraina tęskni za mną. Musiałam się jakoś ratować. Mieszkam na moście, odpowiadałam, a niekiedy pod mostem. Po lewej jest to, skąd przyszłam i co utraciłam, a po prawej to, co już dobrze zbadałam, ale czego nigdy nie posiądę ostatecznie. Czy łatwo pisać w języku obcym? Nie. Ale na dobre opowiadanie starczy kilka czasowników i odrobina goryczy.

***

W szkole nienawidziłam niemieckiego. Na rok czy dwa wprowadzono go jako język fakultatywny. Od niemieckiej fonetyki łamało mnie w języku, a od gramatyki – w mózgu. Nauczycielka, której imienia nie pomnę, wysłuchawszy ledwie skleconego zdania, zauważyła, że mówię po niemiecku tak, jak Japończycy po angielsku. Nie wiem – żartowała czy mówiła serio. I do czego jej byli potrzebni akurat Japończycy? Przecież Japończycy mówią po angielsku nie gorzej i nie lepiej niż jakikolwiek inny naród. I każdy bez względu na narodowość może wydawać się śmieszny, ledwie przekroczy granicę. W języku obcym wszyscy jesteśmy błaznami.

Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie będę się uczyć niemieckiego i w ogóle zapomnę o jego istnieniu. Przez pewien czas udało mi się dotrzymać obietnicy. Pracowałam na poważnej dziennikarskiej posadzie w Kijowie i pisałam niewielkie książeczki o spragnionych miłości dziwakach. Właściwie wszystko, co piszę, jest o pragnieniu miłości. Pragnienie to jest nienasycone, a miłość niemożliwa. Pewnego razu zapomniałam, gdzie pracuje i jak nazywa się mężczyzna, z którym prowadziłam na żywo wywiad. Zacięłam się i po prostu milczałam, a czas biegł. Czerwona lampka kamery operatora groźnie odliczała minuty mojej straszliwej kompromitacji. Wreszcie skonfundowana poważna dziennikarka przekazała mikrofon rozmówcy i poprosiła, żeby zechciał się przedstawić. Ilu widzów widziało ten program? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Potem jeszcze przez dwa dni leciały powtórki.

Spotkanie autorskie w Klagenfurcie też było na żywo w studiu, wówczas przyglądało mi się dwieście tysięcy ludzi. To w przybliżeniu tyle, ile mieszka w Iwano-Frankiwsku, mieście, gdzie się urodziłam. Czerwona lampka kamery groźnie migała, wyszłam i uśmiechnęłam się, nie mając prawa uprzedzić, że za chwilę kosmicznie się skompromituję. To nic – dla mnie nie pierwszyzna. „Guten Tag” – powiedziałam głośno („hende ho” – dodałam w myślach) i zaczęłam czytać z kartki opowiadanie o żabach (a tak naprawdę o sobie) ze swoim koszmarnym słowiańskim akcentem, z niewłaściwą językowi niemieckiemu śpiewną intonacją, potajemnie dziwiąc się, że duchy pisarzy Hugona von Hofmannsthala, Georga Trakla, Ernsta Jandla czy Thomasa Bernharda nie interweniowały i nie padłam trupem w drodze na trybunę. Mogłam sobie wyobrazić pełen żółci komentarz Bernharda. Dziennikarz „Spiegla” zapytał go, kiedy ten jeszcze żył, dlaczego tak nie lubi innych pisarzy. „Choćby dlatego, że oni też piszą” – brzmiała odpowiedź, która według mnie jest całkiem logiczna.

***

Thomas Bernhard jest pochowany na wiedeńskim Grinzingu. Sto dni przed śmiercią w 1989 roku sztuką „Plac Bohaterów” wywołał skandal, który właściwie do dziś nie ucichł. Jak to w końcu jest – Austriacy to pierwsze ofiary nazistowskich Niemiec czy też wierni ich wasale? Kto hajlował Hitlerowi w wielotysięcznym tłumie na placu Bohaterów pod oknami obecnej biblioteki narodowej? Werdykt Bernharda jest zjadliwy i bezlitosny. Tego autora w ogóle ciężko było podejrzewać o miłość do czegokolwiek, a do ojczyzny to już w ostatniej kolejności. Mówił, że w Austrii co drugi człowiek to katolik, a co trzeci – nazista. Że naziści zawsze wybierali najładniejsze miejsca. Że Wiedeń to maszynka do mięsa, w której zmieli się każdy talent. Że pisarz zyskuje uznanie dopiero wtedy, kiedy znajdzie się pod ziemią. Że język niemiecki zabija wszystko, co lekkie i piękne.
Jego grób był dwukrotnie splądrowany. Byłam tam niejeden raz.

***

Chwileczkę, zapytacie, a co miałaś na myśli, twierdząc, że „Żaby w morzu” są tak naprawdę o tobie? Dlaczego żaby? Dlaczego w morzu?

Jeśli mam się streszczać, to historia brzmi następująco. Główny bohater opowiadania jest nielegalnym ukraińskim migrantem o imieniu Petro. Zniszczył swój paszport, żeby w razie wpadki policja nie mogła ustalić jego danych i deportować. Jego największym zwycięstwem był wyjazd z Ukrainy, największym wstydem byłby powrót. Stojąc na moście na Dunaju, Petro porwał paszport na drobne kawałeczki, wrzucił do wody, zjadłszy, dla większej pewności, stronę z fotografią. Potem mija wiele lat, szybko, jak to zwykle bywa w życiu, które przecieka przez palce. Petro pracuje na czarno, pije tanie wino i spotyka ludzi – trudno stwierdzić, czy szalonych, czy po prostu nieszczęśliwych. Wykluczeni współczują wykluczonym. Wykluczeni ratują wykluczonych. Niektórzy chcą wiedzieć, czy żaby żyją w morzu. Żeby nie trzymać czytelników w napięciu, informuję, że nie, nie żyją, a zatem do brzegu. Petro, oczywista, w końcu trafia w ręce stróżów prawa. Groźny policjant surowym tonem żąda dowodu tożsamości. Tutaj, przyznaję, trochę nakłamałam, bo tak naprawdę austriacka policja należy do najbardziej tolerancyjnych w Europie. Jeśli zasnąłeś pijany na trawniku, obudzi cię delikatnie i zasugeruje, żebyś rozścielił sobie kurtkę, bo wczoraj był deszcz. Ale Petro jest rozbity. Wie, że to koniec. Bez względu na to jak długo i daleko by uciekał, jak starannie palił za sobą mosty, wcześniej czy później będzie musiał spotkać się z samym sobą. Złapany cierpi, czy wręcz przeciwnie – cieszy się? Czuje się jak błazen, czy wręcz przeciwnie – bohater? „Proszę pokazać paszport!” – żąda policjant, a Petro – tą ostatnią sceną rozkoszuję się po dziś dzień – odburkuje: „Zjadłem go”.

***

Austria jest najlepszym krajem, żeby od siebie uciec. Nie wtrąca się w twoje wyrzuty sumienia, nie pragnie cię oswoić ani ukoić lęku, że zapomnisz rodzimego języka. W języku niemieckim w ogóle nie ma słowa odpowiadającego ukraińskiemu „ridnyj”, które oznacza jednocześnie: rodzony, krewny, mający podobne zwyczaje, poglądy, z tego samego miejsca i wreszcie nadal tego samego słowa będącego pieszczotliwym zwrotem. Moja tutejsza tłumaczka Maria wielokrotnie prosiła mnie, żebym tego słowa więcej nie używała.

„Spróbuj ująć to inaczej” – mówiła. A jak inaczej powiedzieć: rodzona matka, rodzimy zapach, rodzime krajobrazy? A zarazem to właśnie w Austrii na pytanie o zawód przestałam wstydliwie chichotać i zaczęłam odpowiadać: pisarka. Mam nawet odpowiednie wizytówki. W Austrii napisałam dwie powieści i właśnie kończę trzecią. Tutaj nauczyłam się jeździć na rowerze, obrębiać na maszynie do szycia i grać na gitarze. Austria nigdy nie napisze: austriacka pisarka Tania Malarczuk. I jestem jej za to wdzięczna.

Ona po prostu pozwoli mi trochę pobyć sobą i zniknąć.

***

Pod mostem w pobliżu mojego domu tego lata mieszkał jeden mężczyzna. W Wiedniu nie ma wielu bezdomnych, więc ten człowiek mnie poruszył. Codziennie przebiegałam koło niego swoje poranne kilometry i bezdomny przyjaźnie kiwał mi głową, rozwieszając na krzakach jeżyn fioletowe prześcieradło, żeby się przewietrzyło. Szpice habsburskiego gotyku majaczyły na widnokręgu. Człowiek na bazie ławki zbudował sobie porządne łóżko i ustabilizował nóżki kamieniami, żeby ławka nie osunęła się w mętne wody Dunaju, a nawet zdobył gdzieś jednoosobowy materac, jak również miotełkę, którą od czasu do czasu zmiatał na kupkę śmieci i porozrzucane niedopałki papierosów. Z każdym dniem obrastał nowymi atrybutami luksusu. Pojawiły się telefon komórkowy, maszynki do golenia, termosy i rower legendarnej austriackiej marki Puch. Nie wytrzymałam i w końcu do niego zagadałam. Zapytałam po angielsku, skąd pochodzi, dlaczego mieszka tutaj pod mostem i gdzie jest jego rodzina. Bezdomny mógł mieć około pięćdziesiątki, jeszcze nawet nie posiwiał, był dosyć dobrze ubrany, głównie w dresy. Coś emocjonalnie wyjaśniał, w oczach błyszczały mu łzy, ale z całej tyrady zrozumiałam tylko słowo „Rumunia”. Może po prostu nie chciało mi się dołożyć większych starań. O nic nie dopytywałam. Wyciągnęłam dziesięć euro i pobiegłam dalej, jeszcze przez jakiś czas fantazjując sobie o jego historii. Potem przez dwa tygodnie wypoczywałam w górach, a kiedy z początkiem września wróciłam, mężczyzny już nie było. Ławka stała na brzeżku w swoim zwykłym miejscu. Wokół było czyściutko wysprzątane. Dunaj nieubłaganie podążał na wschód. Jeżyny obrodziły i pożółkły.

***

Gdy ktoś odchodzi, musi
rzucić do morza kapelusz pełen muszelek
zbieranych przez całe lato
i odjechać z rozwianymi włosami,
musi zepchnąć do morza stół
nakrywany dla swej miłości,
wylać resztę wina,
która została w kieliszku,
rzucić rybom chleb
i dodać kroplę krwi do morskiej wody,
musi mocno wbić nóż w fale,
zatopić but,
serce, kotwicę i krzyż
i odjechać z rozwianymi włosami!
Tylko wtedy będzie mógł powrócić.
Kiedy?
Nie pytaj.

Ingeborg Bachmann

Przełożyła z ukraińskiego Anna Łazar

Tania Malarczuk – ukraińska pisarka, eseistka i dziennikarka. Autorka ośmiu książek. Za powieść „Zapomnienie” wyróżniona nagrodą BBC w konkursie na najlepszą ukraińską książkę roku oraz nominacją do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Ponadto laureatka Crystal Vilenica (2013), Nagrody Literackiej im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego (2013) oraz Ingeborg-Bachmann-Preis (2018). Mieszka w Wiedniu.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka