Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
Okładka książki „Czechy Instrukcja obsługi”.
„Praga szara...”– Jiří Gruša
A-
A+

[Esej pochodzi z książki „Czechy Instrukcja obsługi” Jiříego Grušy przygotowanej przez Wydawnictwo MCK w 2018 roku]

Żegnaj, Nepomuku! Ruszamy dalej! Czeka na nas Praga. Kto się tam śpieszy, musi jechać przez Pilzno. Kto ma czas i chciałby smakować drogę, jedzie przez Blatną, Rožmitál i Příbram.

W Nepomuku możecie jednak zatankować i na pożegnanie dokonać przeglądu kompanii honorowej krasnali. To chyba ich ostatni, gipsowy regiment przed Pragą. Po prostu gwardia honorowa: kiedy niedawno tamtędy jechałem, usłyszałem nawet komendę kaprala: „Na lewo patrz!”. I na mą duszę, wyglądało to tak, jakby istotnie patrzyli w ślad za mną. Odwracali głowy w miarę, jak ich mijałem. Z wami też tak zrobią, ale nie musicie się ich obawiać. Nie są to żadne złośliwe skrzaty, dziwne gnomy mrocznego wnętrza ziemi. Żadne tajne wojsko, broniące Czech. Żadne protoczeskie miniduchy, żadna baśniowa armia stworzona przez Josefa Lindę jako nasza rezerwa na wypadek kryzysu, tylko – przybywający z zachodu Czechozwiadowco – twoi pobratymcy, niemi osadnicy niemieckich ogrodów. Gotowi bez słowa wysłuchać twych poleceń. Jeśli im rozkażesz, zaprezentują nawet „paradeszryt”, ale w istocie mają dobre, poczciwe serca. Tylko się uśmiechają, palą fajki albo grają na skrzypcach, kontrabasie lub harmonijce. O dziwo nie ma żadnego z dudami, nawet w Strakonicach. To wszystko dobro-duszni, mili chłopcy, zwłaszcza jeśli poświęcisz im chwilę uwagi.

Jakiś nasz majster, który robi „fuchy”, naprawiacz świata, znalazł gdzieś dziurę. Lukę na rynku, można by powiedzieć modnie. Więc natychmiast ją zatkał. W Niemczech ponoć była to niemal kosmiczna dziura i miała wyjątkową chrapkę na nasze krasnale. „Hm… – zadumał się nasz czeski Ferda Złota Rączka. – Trzeba Niemcom pomóc!” Tak zrobił i tchnął życie w te armie.

Przyznaję jednak, że długo się zastanawiałem, czy nasz sąsiad Niemiec naprawdę docenia tę wspaniałomyślność. Czy to wszystko nie okaże się chybioną inwestycją. Podczas moich podróży tam i z powrotem nigdy bowiem nie dostrzegłem ani jednego kupca czy szczęśliwego nabywcy krasnala. To mnie zainteresowało i zanim się obejrzałem, przyplątał się do mnie jeden mały człowieczek… Przez dwa dni tylko się u nas obijał, leżał na boku i pykał z fajki, podpierając sobie brodę dłonią. I nic, tylko milczał. Aż nagle ni stąd, ni zowąd przemówił – i to po wietnamsku. Nie znam tego języka, więc mogę się jedynie domyślać, co powiedział. Zapewne zwierzał się, jak go odlewali w Polsce, malowali w Czechach, a potem powierzyli handlowemu geniuszowi naszych Wietnamczyków. Jednak co takiego miałby robić w Niemczech, tego nie pojąłem. Ale już się cieszył, że wkrótce tam trafi. On i jego bracia.

Teraz naprawdę jedziemy. Autostradą. Tu już nie ma krasnali – tych wyśmiewanych świadków naszej woli zmagania się z wyzwa-niami światowego rynku. Są McDonaldy albo Ikee – na wielkich plakatach.

Po czterdziestu minutach jesteśmy już na Białej Górze i całkiem możliwe, że w ogóle tego nie zauważyliście. Szkoda. Po waszej lewej znajduje się naprawdę wspaniała architektura. Więzienie w Ruzyně z wielką wieżą, usytuowane na łagodnym zboczu. Tutaj aż do nie-dawna szkoliliśmy naszych mężów stanu. To jest coś w rodzaju naszej dumy, akademii politycznej, choć mam nadzieję, że już byłej. W każ-dym razie w ubiegłym stuleciu udowodniliśmy, że droga naszych prezydentów na Hrad wiedzie albo przez więzienie, albo przez emi-grację. Dopiero w nowym tysiącleciu wygląda na to, że Hrad jest w stanie znieść również mniej dramatyczne biografie. Za chwilę zresztą ten Hrad zobaczycie – pojawi się w dole po prawej, a wy będziecie zjeżdżać w jego stronę mniej majestatycznie niż swego czasu hrabia von Tilly z René Descartes’em, po tym jak nas sromotnie pobili pod Białą Górą. Proszę, bądźcie dla nas łaskawsi niż oni. Zdobywajcie nas z umiarem! Gdzieś już szykują dla was kolację i łóżko. A może nawet stroją skrzypce.

A ten kościół po lewej, czyż nie jest wspaniały? Zawsze go lubiłem, podobnie jak nazwisko jego fundatora: Luna. Z precyzją lunatyka umieścił tę budowlę dokładnie na placu boju, jakby nie cał-kiem pewien, że bitwa była zwycięska. Żeby katolickiego kościoła nie można było nie dostrzec na wtedy jeszcze nagim wzgórzu. Dziś prawie ginie wśród okolicznych domów. Tylko jego kopuły wyrastają ponad i niemal przypominają sylwetkę prawosławnej cerkwi. Za otaczającym świątynię murem z czterema narożnymi kaplicami kryje się cichy, malowniczy ogród, wciąż jeszcze chroniony przed hałasem z zewnątrz.

Ale nawet triumfalne freski ku czci armii i Marii Panny, której cudowna interwencja ponoć przyczyniła się do zwycięstwa, nie tłumaczą namiętności, jakie przed wiekami towarzyszyły naszej walce o to miejsce. Z tej bitwy chyba wszyscy wyszli pokonani.

Miało to być po wsze czasy miejsce pielgrzymek. Ale nie było. Matka Boska tutaj nie podbiła czeskich serc, choć niemal przez dwieście lat do kościoła ciągnęły procesje. W rocznice bitwy z katedry Świętego Wita na Hradczanach, naszego Kapitolu, wyruszały dziękczynne pielgrzymki, lecz oświecenie je wstrzymało. W Mladej Boleslavi, na Svatým Kopečku koło Ołomuńca czy na przykład w Příbramiu Maria Panna odnosiła większe sukcesy, panowała w niebiosach, miażdżyła nogą wstrętnego węża, ale nie sprawiała przy tym wrażenia, że depcze również nas. Tutaj w Pradze była tylko urzekająco piękna, jakby chciała powiedzieć: „Wybaczcie, Czesi, zwyciężałam już w lepszym stylu!”.

Za całym tym świętym areałem zaczyna się płaska równina, z pewnością odpowiednie miejsce na bijatykę. Ale akurat tu najważniejsza bitwa w historii? Decydująca o istnieniu narodu? Choć w końcu przegrać można wszędzie. Dziś to tylko łąka, z której korzystają głównie pieski. Dobra też dla latawców, papierowych smoków, jesienią, kiedy wieją wiatry. Z tyłu, pośród zieleni, stoi letni zameczek Gwiazda. Pod murami wchodzącej w jego skład zagrody dla zwierząt mówiący po niemiecku Morawianie bronili czeskiej sprawy. Jako jedyni aż do samego końca.

Teraz musicie stanąć na światłach. Ten kawałek baroku po prawej to stacja drogi krzyżowej. Chyba przedostatnia przed Marią Panną Zwycięską. Ale dla was to ostatni przystanek przed wjazdem do Pragi. A więc naprzód, w miasto! Przecież mówi wam „Dobrý den”.

Po niemiecku Praga jest rodzaju nijakiego. Ale po czesku to dama. Nic więc dziwnego, że zrobiono z niej latawicę. Choć nie była tak ogromna jak Paryż, to Czechom wydawała się nieprzenikniona. Czasem okrutna, wybredna i zimna. Nieraz można było odnieść wraże-nie, że woli przeciwników niż szacownych czcicieli. Niemal z rozkoszą gnębiła swoich wieśniaków.

Nasza patriotyczna „hajmatliteratur” – przez długi czas główny nurt czeskiego piśmiennictwa – też znała motyw złego miasta i dobrej wsi. Zwabieni światłem młodzi wieśniacy opuszczają rodzinny dom, aby podbić Pragę, ale giną spaleni jak ćmy pod lampą.

Ja po raz pierwszy przyjechałem do tego miasta około 1950 roku. Właśnie wtedy zaczynała się nasza nowa epoka – epoka beztroskiej młodzieży, do której właściwie też należałem. Akurat zmarł mój przybrany dziadek. Zbyt dużo pił, ale miał po temu powód – był wiecznie spragnionym dzierżawcą gospody. Prawie go nie znałem.

Nic dziwnego, że lada szynkwasu utkwiła mi w pamięci bardziej niż jego trumna.

Gospoda mieściła się w domu przy ulicy Balbínovej w dzielnicy Vinohrady. Pyszałkowate budowle z grynderskich czasów wywarły wtedy na mnie wielkie wrażenie. Wszystko było wesołe, barwne – ulice, sklepy i domy. Złocony herb nad wejściem, kolorowa blacha, reklama piwa, porcelanowa pipa. Większe wrażenie robiła już chyba tylko główna sala z lustrami i malowidłem na suficie, przedstawiającym półnagiego Bachusa, tańczącego wśród menad i obwieszonego liśćmi winnej latorośli. Strasznie mi się to podobało! Siedziałem zafascynowany tym obrazem, może wręcz podniecony, więc nie dostrzegłem, że stopniowo schodzili się krewni i coś szeptali między sobą, mimo że byliśmy tylko we własnym gronie. Dopiero cisza, która potem zapanowała, przypomniała mi, że jestem przecież na pogrzebie.

Po karczmarzu przyszła kolej na karczmę Pod Złotym Litrem. Znane miejsce, przez wiele lat związane z naszą rodziną, która tam pracowała. Na knajpę przyszła kolej nie dlatego, żeby dziadek przepił Litra – na to nawet on nie miał tyle pary. Po prostu teraz lokal miał należeć do całego Ludu.

Ciekawe, prawda? A my co? Nie zaliczaliśmy się do ludu? Czy tutaj nie żyło się w prosty, ludowy sposób? Z całą pewnością nie była to ani burżuazyjna piwiarnia, ani bastion wielkiego kapitału. A tym bardziej wielkiej polityki. Jedyna polityka, jaką tutaj uprawiano, to była polityka szwejkowska. Tu właśnie Hašek założył kiedyś swoją słynną Partię Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa, tutaj głosił porywające przemówienia, a kiedy jako kandydat partii przegrał wybory do Sejmu Krajowego, topił w piwie swój smutek. Co przy stałym stoliku z kolegami z praskiej bohemy i pisarzami nie było takie trudne.

Złoty Litr nie był lokalem drogim. Czesi co prawda lubili czytać, ale przeważnie pożyczone książki. Kto mógł wyżyć z tego, że kiedyś coś dla nich napisał? Nie mówiąc już o tym, żeby przy okazji nabić kabzę karczmarzowi. Ale rodzice ojca byli dumni, że dane im było uczestniczyć w tym gwarnym świecie i cieszyli się, że mogą stanowić ogniwo łańcucha czeskich prominentów.

Teraz byliśmy smutni. Ktoś z rodziny znalazł w papierach dziadka urzędowe pismo, które zadało ostateczny cios staremu człowiekowi. Lud nam oznajmiał, że ma ochotę napić się ze Złotego Litra.

Więc się żegnaliśmy. Štamtyš.

×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka