Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie” Ostap Sływynski
A-
A+
Czy istnieje jeszcze gorszy wariant, jeszcze bardziej niedogodny z punktu widzenia „przetrwania w pamięci historycznej” niż samo bycie kobietą w społeczeństwie patriarchalnym? Tak. To bycie przedstawicielką mniejszości kulturowej czy religijnej albo kobietą kojarzoną z wrogą ideologią, lub też żyjącą na styku kultur, narodowości, wyznań czy idei.

Wiem, że muszę zacząć od tej opowieści.

Nie tylko dlatego, że ma pewien związek z Zuzanną Ginczanką, polsko-żydowską poetką, od której zaczęła się cała ta przygoda, i nie tylko dlatego, że ta mikroopowieść po prostu musi zostać gdzieś i przez kogoś zapisana. Ale przede wszystkim dlatego, że jest to alegoria naszego nie-pamiętania, naszego niezrozumienia własnej przeszłości, której przychodziło nam wyrzekać się nawet nie po trzykroć, ale nieskończenie wiele razy, by fizycznie przetrwać i zachować na dnie kieszeni choć okruchy świadectwa.

Dwa tygodnie temu, kiedy z niewielką polsko-francuską grupką filmowców dokumentalistów krążyliśmy po lwowskiej kamienicy, w której podczas II wojny światowej ukrywała się Zuzanna Ginczanka, trafiliśmy do mieszkania gościnnej starszej pani – pani Sławy. Nie znała ona żydowskiej poetki, minęły się w tym domu o prawie trzydzieści lat, ale i tak zapytaliśmy ją, czy przyjaźniła się przed wojną z jakimiś Żydami, czy ich pamięta. I opowiedziała nam o Gici, przyjaciółce z młodości, krawcowej, która szyła ubrania dla całej rodziny. Pewnej burzowej nocy, w górach, Gicię rozstrzelali naziści – razem z dziesiątkami innych Żydów z okolicy. Pozostała po niej na pamiątkę suknia, najpiękniejsza. „A gdzie jest teraz ta suknia? – zapytaliśmy. – Zachowała ją pani?” „Nie – odpowiedziała pani Sława. – Nie mam jej. Zostawiłam ją w szafie, kiedy musiałam uciekać podczas wojny, już przed bolszewikami”.

Trzy, może cztery lata wcześniej z mieszkania, które w trakcie tej rozmowy było dokładnie pod nami, uciekała Zuzanna Ginczanka. Uciekała przed policją. Funkcjonariusze trzy razy przychodzili po nią, Żydówkę, która nie podporządkowała się zarządzeniu, nakazującemu przesiedlenie do getta. I zapewne właśnie tu, w tej lwowskiej kamienicy, napisała swój ostatni wiersz, zawierający linijkę: „i suknie, jasne suknie pozostaną po mnie” .

Cudze suknie do dziś mieszkają w naszych szafach. Niegdysiejsze piękne, wyjściowe ubrania teraz są niemymi gałgankami, które mogą opowiedzieć o swoich dawnych właścicielach trochę więcej niż nic.

Wiadomo, że żarna historii miażdżą przede wszystkim tych o najniższej pozycji w społeczeństwie. Bezbronnych, pozbawionych ochrony własnego majątku i tarczy instytucji społecznych, wszystkich tych robotników, drobnych rzemieślników i rolników, którzy jako pierwsi stawali się mięsem armatnim i wypełniali zbiorowe mogiły, bezimiennie i bez świadków. Anonimowe ofiary potężnych machin zniszczenia – nawet przy wielkich chęciach zazwyczaj nie udaje się odtworzyć ich twarzy.

Ale w najgorszej sytuacji zawsze były kobiety. Na uratowanych z pożarów starych fotografiach, na których dziś próbujemy rozpoznać twarze, zazwyczaj są gdzieś z boku; a mimo że najczęściej odsuwano je od zarządzania machinami państwowymi i społecznymi, wcale nie chroniło ich to, kiedy te machiny rozpadały się w drzazgi. Choć pozostawały w cieniu, zazwyczaj nie dawał im on ochrony, a jeśli nawet, to za cenę zniknięcia bez śladu i zapomnienia. Otóż to: spod nawarstwień przeszłości najtrudniej wydobyć chyba właśnie kobiece historie. Jak pisała Oksana Kiś, „kobiety nie tylko były odsunięte od władzy, siły, zasobów i ideologii, ale także ich życie przemijało niemal niedostrzegalnie, w świecie nieciekawej dla historyków przestrzeni prywatnej”.

Czy istnieje jeszcze gorszy wariant, jeszcze bardziej niedogodny z punktu widzenia „przetrwania w pamięci historycznej” niż samo bycie kobietą w społeczeństwie patriarchalnym? Tak. To bycie przedstawicielką mniejszości kulturowej czy religijnej albo kobietą kojarzoną z wrogą ideologią, lub też – to chyba najgorsza możliwość – żyjącą na styku kultur, narodowości, wyznań czy idei.

Pamięć o takich kobietach powraca bardzo wolno, czasem przez dziesięciolecia, czasem nigdy. We Lwowie, w tym „fatalnym mieście”, jak nazwał je Jan Paul Hinrichs, mieście przetrąconych kości, to „nigdy” jest bardziej prawdopodobne niż gdzie indziej. A jednak te kobiety powracają. Nawet pozbawione oparcia w wielkich narodowych narracjach, które niczym sieci wyciągają z wód niepamięci tych, którzy w jakikolwiek sposób zdołają się o nie zaczepić, stopniowo wynurzają się na powierzchnię. To one stanowiły miejską tkankę łączną; wybrały realną wspólnotę miasta zamiast wyobrażonej wspólnoty narodu. A dokładniej to, co lokalne, łączyły bezpośrednio z tym, co uniwersalne, praktycznie omijając wąską perspektywę narodową.

Wiele z nich było Żydówkami z bardziej lub mniej zasymilowanych rodzin. Dzieci z takich rodzin wyraźniej niż inne czuły, że mają możliwość wyboru – języka, wiary lub ateizmu, imienia i kontekstu kulturowego. Dane i obiektywne były ciało i przestrzeń, fizyczność.

A jednak to właśnie ciało i przestrzeń stanowiły dla nich największą przeszkodę.

Ciało – kobiece, ważone na męskich szalach i po męsku klasyfikowane: jeśli „piękne”, stawało się przedmiotem fetyszyzacji, oddzielenia od osoby, przemiany w obiekt estetyczny. Jeśli „brzydkie” – dostarczało pretekstu do lekceważenia.

Z kolei przestrzeń była podzielona, rozwarstwiona narodowo, pozbawiona miejsca dla „neutralności”, „obserwatorów”, „świadków” (pogrom lwowski 1918 roku, uzasadniany rzekomym poparciem ludności żydowskiej dla ukraińskiego wojska podczas listopadowych walk o Lwów był wymownym przykładem kary za neutralność). Ta przestrzeń stanowiła urzeczywistnienie polskich fantazji o mononarodowym i monoreligijnym państwie.
Kobieta, Żydówka, niezależnie od jej osobistych wyborów, była wykluczona podwójnie – właśnie z powodu tych dwóch czynników. Tak było we wszystkich klasach społecznych i elity intelektualne nie stanowią tu niestety wyjątku. Działalność kobiet w nauce, literaturze, przekładzie, szkolnictwie wyższym była nieustanną cichą walką o prawo do zajmowania się tym właśnie, a im większe były ambicje kobiet w tych sferach, z tym większą determinacją musiały walczyć.

Koledzy z charakterystyczną pobłażliwością nazywali lwowiankę Rachelę (Rochl) Auerbach „cichą kotką”, która lubiła „pokazać pazury”. Urodzona w żydowskiej (najprawdopodobniej polskojęzycznej) rodzinie na Podolu, już podczas studiów na Uniwersytecie Lwowskim dołączyła do ambitnego projektu odrodzenia w Galicji kultury jidysz i szybko stała się wielką entuzjastką tej sprawy. Powierzono jej redagowanie jidyszowego czasopisma kulturalno-artystycznego „Cusztajer”, choć oficjalnie na czele redakcji musiał stać mężczyzna – był nim Dawid Koenigsberg. Ale to właśnie Auerbach zgromadziła wokół czasopisma znakomite grono lwowskich żydowskich autorek: Deborę Vogel, Rachelę Korn. Sama w płomiennych artykułach polemicznych krytykowała stereotyp muzy, który w sferze kultury i sztuki sprowadzał kobietę do roli postaci pasywnej. Podsycała bunt wobec nieustannej erotyzacji kobiecego ciała, sprowadzania go do obiektu biologicznego. Ironizowała na temat swojej tak zwanej brzydoty – która skądinąd podczas okupacji niemieckiej stała się dla niej ważnym elementem maskującym, kiedy po ucieczce z warszawskiego getta pod nazwiskiem Anieli Dobruckiej ukrywała się w ogrodzie zoologicznym.
W jednym z listów Rachela Auerbach pisze o przyjaciółce, z którą wspólnie doszły do wniosku, że „dla kobiety to może lepiej, gdy nie jest piękna”, bo uroda usypia ją wewnętrznie, nie popycha do rozwoju i walki, skłania natomiast do przyjmowania typowych męskich gestów pod postacią „pobłażania dla piękności”. Ta przyjaciółka to pisarka i historyczka sztuki Debora Vogel, która była uważana za jedną z największych erudytek międzywojennego Lwowa.

Tak samo jak Auerbach pograniczna, dwujęzyczna, jidyszowo-polska autorka, wyemancypowana intelektualistka z doktoratem z filozofii („podejrzane zjawisko” – kpiarsko pisała sama o sobie), nie pasowała do żadnych schematów konserwatywnego galicyjskiego społeczeństwa. Jak na ironię, pamięć o niej z dramatycznym zapóźnieniem ożywił geniusz Brunona Schulza, jej bliskiego przyjaciela; tej, która tak zaciekle występowała przeciwko uprzedmiotowieniu kobiety w sztuce, jak na złość nie udało się uniknąć etykietki „muzy”, pod której wpływem Schulz napisał „Sklepy cynamonowe”. A sama Vogel w jednym ze swoich eksperymentalnych tekstów prozatorskich, zatytułowanym „Soir de Paris”, pisała o złudnej emancypacji, kiedy kobieta, wreszcie „wypuszczona” sama z domu do sklepu czy kawiarni, nadal realizuje męskie oczekiwania: „przechodzą kobiety o niewiarygodnie wąskich taliach. Są jak wycięte z magazynu mody i jakby nie mogły wydarzyć się w życiu niezależnie od tych kolorowych magazynów” . Najlepiej by było, gdyby tam, poza domem, kobieta tylko ładnie wyglądała, ale nie pracowała: społeczeństwo, opłacając pracę kobiet znacznie gorzej niż pracę mężczyzn, w istocie skłaniało je do przyjmowania roli utrzymanek.

W przeciwieństwie do Auerbach, która w 1933 roku wyjechała do Warszawy i przeżyła, Debora Vogel postanowiła zostać w „fatalnym mieście” i zginęła – podczas antyżydowskiej akcji likwidacyjnej latem 1942 roku. Niekoniecznie trzeba widzieć w tym jakiś symbol, to raczej tragiczny fakt. Ale tak czy inaczej Vogel, przysypana warstwami niepamięci i tkwiąca w szczelinie między jednolitymi, wygładzonymi do błysku historiami narodowymi, znajduje się w sferze szczególnej odpowiedzialności dzisiejszych mieszkańców tego miasta, mojej i twojej. Jej suknie szeleszczą w naszej szafie. Tak samo jak jej rękopisy, których już nikt nie przeczyta – zostały spalone przez nowych mieszkańców kamienicy zaraz po wojnie.

Musimy przywoływać z zapomnienia również nieustraszoną Halinę Górską z domu Endelman, choć swego czasu grzmiała w radio i na zebraniach, rozpalała umysły i popychała do działania. Socjalistka z przekonania, a równocześnie jedyna delegatka Zgromadzenia Ludowego Ukrainy Zachodniej (26–28 października 1939), która wstrzymała się od głosu podczas głosowania nad przyłączeniem ziem zachodnioukraińskich do USRR. Ostatni materialny ślad po niej zniknął w mieście już w czasach niepodległej Ukrainy: ulicy Haliny Górskiej zmieniono nazwę. I gdyby nie odsłonięta niedawno skromna tabliczka na pomniku lwowskiego getta, jej obecność we Lwowie byłaby tak samo fantomowa, jak obecność Auerbach czy Vogel. Tymczasem mało kto w międzywojennym mieście zrobił aż tyle, aby z jego mieszkańców stworzyć wspólnotę. Górska, w przeciwieństwie do wielu innych ówczesnych autorów galicyjskich, nigdy nie zamykała się we własnej, przytulnej narodowej szufladce (zresztą, którą szufladkę miałaby uznać za swoją?), wręcz przeciwnie – wszystkich, niezależnie od narodowości i wiary, widziała jako współpasażerów jadących na jednym wózku, wózku biedy, dyskryminacji klasowej i płciowej, braku perspektyw. W swoim najbardziej znanym cyklu powieściowym „Barak płonie” pokazała miejską nędzę, która łączy ludzi różnych narodowości – w jednej biedakamienicy na przedmieściach mieszkają Polacy, Ukraińcy, Żydzi. Podziały klasowe sięgają głębiej niż etniczne.

Chociaż Górska jako członkini Związku Pisarzy Ukrainy Zachodniej mogła podczas okupacji niemieckiej ewakuować się w głąb ZSRR, postanowiła zostać we Lwowie z chorym mężem – doskonale wiedząc, co grozi jej jako Żydówce o lewicowych poglądach. Po wielu miesiącach przetrzymywania w więzieniu gestapo rozstrzelano ją na Pasiekach Łyczakowskich.

Dla Andy Eker „fatalne miasto” stało się początkiem i końcem, nie wypuściło jej z siebie, zagłuszyło ją i poskromiło, tak jak robią to z dziećmi autorytarni rodzice. Na początku lat trzydziestych młoda, utalentowana polskojęzyczna poetka podporządkowała się woli swoich syjonistyczych krewnych i wyruszyła do Palestyny. Ale już wkrótce na własną rękę wróciła do Lwowa – wśród przyczyn wymienia się nieodpowiedni klimat, nieznajomość języka, ale przede wszystkim tęsknotę. Zmarła, nie przeżywszy w mieście, za którym tak tęskniła, nawet roku. Oficjalnie na zapalenie płuc, ale niektórzy sugerują samobójstwo. Gdzie więc był jej prawdziwy dom, za którą gwiazdą? Kto we Lwowie dziś ją pamięta? Gdzie mieszkała? W czyjej szafie mielibyśmy szukać jej słów?

Tamtego wilgotnego grudniowego dnia staliśmy – kilkuosobowa polsko-ukraińsko-francuska grupka badaczy i filmowców – przed kamienicą na ulicy Szota Rustaweli 8a jak przed nierozwiązaną zagadką.

Byliśmy w prawie wszystkich mieszkaniach, rozmawialiśmy, z kim tylko się dało, nakręciliśmy całe godziny filmów, a mimo to nie znaleźliśmy odpowiedzi. Rzecz jasna, o Zuzannie Ginczance nikt tu nic nie wiedział. Wiedziano co najwyżej tyle, ile opowiedzieli nieliczni przybysze – tacy sami jak my – którzy byli tu wcześniej. Zuzanna Ginczanka (Gincburg), urodzona w Kijowie, mieszkanka Równego, gwiazda warszawskich salonów literackich, jedna z najwybitniejszych polskojęzycznych poetek międzywojnia. Tak samo buntownicza, tak samo należąca do wszystkich i do nikogo, jak pozostałe wymienione tutaj pisarki. Przyniosły ją do Lwowa wichry wojny, na krótko, fatalnie. Nie chciała zostawać w Równem, gdzie zbyt dobrze ją znano, dlatego postanowiła się ukryć w większym mieście, w którym miała kilkoro zaufanych przyjaciół. Gdzieś tu, w mieszkaniu na pierwszym piętrze, przeżyła jeden z najbardziej dramatycznych momentów swojego życia: z powodu donosu dozorczyni domu, Polki, musiała uciekać przed niemiecką policją, spać w zamykanej od środka łazience i nie tracić czujności nawet przez sen, tak że stawał się on ledwie odbierającą siły drzemką.

Ale kiedy się przeniosła do tej kamienicy? Autorka jedynej na dziś biografii Ginczanki, Izolda Kiec, twierdzi, że w 1939 roku, zaraz po przyjeździe do Lwowa, natomiast przyjaciółka Ginczanki, Lusia Stauber, wspomina, że dopiero w 1941 roku, po okupacji niemieckiej. Gdzie w takim razie mieszkała przez te dwa lata? I dlaczego najpierw jej mąż, a potem i ona sama, uciekali stąd właśnie do Krakowa, ich ostatecznego miasta, w którym było nie mniej, ale raczej bardziej niebezpiecznie niż we Lwowie? Gdzie napisała swój ostatni (naprawdę ostatni?), legendarny wiersz o dozorczyni-zdrajczyni – tu czy już w Krakowie? I kto przechował ten skrawek papieru do końca wojny, zanim trafił do Lusi Stauber?

Może to tylko nieistotne szczegóły? Biograficzne śmieci?

Może i tak. Ale te drobne utracone fakty są cegiełkami, składającymi się na zwarty mur zapomnienia. I da się go rozebrać tylko w ten właśnie sposób, cegiełka po cegiełce.

„Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica” – z goryczą napisała Ginczanka w przytoczonym już wierszu. I można by ten wiersz czytać spokojnie i obojętnie, gdyby nie to, że ten wers przemawia wprost do nas, jej dzisiejszych czytelników. Czy możemy jeszcze zostać jej spadkobiercami? Przeczytać przesłanie, zostawione dla nas w szafie? Może jeszcze nie jest za późno. Albo odwrotnie: już nie jest za późno.

Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska

Ostap Sływynski ¬– poeta, tłumacz, eseista, krytyk. Autor pięciu tomików poetyckich. W Polsce ukazał się wybór wierszy Ruchomy ogień w tłumaczeniu Bohdana Zadury (Biuro Literackie, Wrocław 2009). Tłumaczy z angielskiego oraz języków słowiańskich. Spośród polskich autorów tłumaczył na ukraiński Czesława Miłosza, Hannę Krall, Olgę Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka. Prowadzi projekt dyskusyjny „Historie inności” w ramach Forum Wydawców we Lwowie, bada miejską literaturę wielokulturuwego Lwowa. Wykłada literaturę polską oraz translatologię na Uniwersytecie Lwowskim.

Esej jest refleksją wokół spacerów miejskich poświęconych pisarkom międzywojennego Lwowa. Spotkania te jesienią 2018 prowadzili literaturoznawcy Ostap Sływynski i Iryna Frys. Stanowiły one część ogólnodostępnego programu towarzyszącego wystawie „Zuzanna Ginczanka. Tylko szczęście jest prawdziwym życiem”, która trwała w Centrum Historii Miejskiej we Lwowie od 21 września do 30 grudnia 2018 roku.

Organizatorzy: Fundacja Polskiej Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, Centrum Historii Miejskiej Europy Środkowej i Wschodniej we Lwowie
Patronat: Konsulat Generalny Rzeczypospolitej Polskiej we Lwowie
Partner: Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka