Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Pocztówki” Mykoła Riabczuk
A-
A+
Cholerni Europejczycy

– Ech, ci cholerni Europejczycy – mówi kolega, kiedy przechodzimy przez Majdan usłany kwiatami i popiołem. – Do dziś by się wahali, gdyby janczarzy Janukowycza nie zastrzelili tylu ludzi.

Nie mam ochoty bronić „Europejczyków”, bo przez kilka miesięcy sam nie zajmowałem się niczym innym, jak tylko krytykowaniem ich w dziesiątkach artykułów, wywiadów i komentarzy. Ale robiłem to w ich gazetach, w ich radiu i w ich telewizji. Nigdy natomiast nie będę tego robił w Ukrainie. Nie dlatego że uznaję dwie różne prawdy czy dwa standardy. Ale dlatego że w Ukrainie i beze mnie znajdzie się dostatecznie wielu chętnych do krytykowania Zachodu i podsycania w rodakach infantylnego uczucia obrazy na cały świat, który nieustannie miałby nam być coś winien.

W dawnym filmie Michaela Winterbottoma „Aleja Snajperów” („Welcome to Sarajevo”) jest bardzo znamienny epizod. Dziennikarze w oblężonym mieście natarczywie wypytują będącego tam przejazdem urzędnika ONZ, kiedy wreszcie wspólnota międzynarodowa powstrzyma codzienne zabójstwa osób cywilnych dokonywane przez serbskich snajperów i artylerzystów. Na co urzędnik odpowiada twardo: „Proszę mi wierzyć, na świecie jest jeszcze co najmniej trzynaście znacznie gorszych miejsc, którymi też musimy się zająć”.

Niestety to prawda. Na świecie jest co najmniej trzynaście reżimów znacznie brutalniejszych i krwawszych niż janczarzy Janukowycza. I uważam, że wytykać Europejczykom obojętność mogą tylko ci spośród nas, którzy chodzili pod Ambasadę Chińską, by bronić Tybetańczyków, którzy protestowali przeciwko masakrom w Andiżanie i Żangaözenie albo wzywali własny rząd, by nie podawał ręki krwawym Putinom, Karimowom i Nazarbajewom.
Wszyscy inni niech lepiej milczą. Albo jeszcze lepiej – podziękują Europejczykom za to, że jednak się ruszyli. Mimo że na świecie naprawdę jest co najmniej trzynaście krajów, które potrzebują pomocy nawet bardziej niż my. I które, co stwierdzam z prawdziwym żalem, nikogo w Ukrainie nie obchodzą.

Może problem podwójnych standardów zaczyna się właśnie tutaj.

27 II 2014 r.

Samookreślenie

Kilka lat temu w Symferopolu na Krymie szukaliśmy ze znajomym biblioteki. Kobieta w średnim wieku, którą zapytaliśmy o drogę, ani trochę się nie zdziwiła, że mówimy po ukraińsku, nawet wręcz przeciwnie. Zaczęła objaśniać nam wszystko ze szczególną starannością, a przede wszystkim – także po ukraińsku. Było jej trudno, brakowało słów, myliła się wymowa. A mimo to starała się, choć na pewno wiedziała, że po rosyjsku też ją zrozumiemy i że nie poczujemy się w żaden sposób urażeni. Jakby starała się udowodnić nam, przybyszom, że na Krymie, podobnie jak wszędzie, żyją różni ludzie i że na pewno nie wszyscy dostają piany na ustach na sam tylko dźwięk języka ukraińskiego.

Moja córka jeszcze jako dziecko trafiła na jednego takiego w marszrutce w Sewastopolu: miała pecha o coś go zapytać.

– A po-russki nie możesz?! – odwarknął knur.

Pasażerowie tamtej marszrutki nie poparli go jednak, wręcz przeciwnie – zaczęli go zawstydzać i przepraszać gościa za zapalczywego rodaka, zapamiętałego internacjonalistę.

Ludzie w większości mają zdrowy rozsądek i wcale nie chcą, żeby uważano ich za gorszych czy bardziej zezwierzęconych, niż są naprawdę.

Podobne zjawisko obserwuję czasem także we Lwowie, gdzie tamtejsi mieszkańcy ze wszystkich sił starają się odpowiadać gościom po rosyjsku albo po polsku, wyraźnie kalecząc przy tym pierwszy, a jeszcze bardziej – drugi język, byle tylko gość nie pomyślał, że tam naprawdę mieszkają straszliwe rzezimieszki i nacjonaliści, jak to przedstawia propaganda obydwu krajów.

W obu przypadkach chodzi nie tyle o porozumienie, ile o symboliczne przesłanie. To znaczy o porozumienie też, ale już na zupełnie innym, bardziej uniwersalnym poziomie.

A jednak zdarzają się chwile w rodzaju tej opisanej przez Eugene’a Ionesco w znanej sztuce, kiedy ludzie jeden za drugim przeistaczają się w nosorożce. I zaczynają biegać po ulicach z rosyjskim tricolorem. Albo maszerować z pochodniami. A ci, którzy nie przemienili się jeszcze w nosorożce, siedzą cicho, żeby nie wpaść pod ich ciężkie stopy.

Jako liberał z krwi i kości nie widzę nic złego w tym, że niektóre nosorożce chcą stworzyć własne państwo. Albo przyłączyć się do innego, tylko większego i lepiej uzbrojonego.

Tylko co stanie się w takim państwie z tymi, którzy jeszcze nie stali się nosorożcami i zapewne nigdy się nimi nie staną? Na przykład jak tamci pasażerowie, którzy stanęli w obronie mojej córki? Albo jak tamta kobieta w Symferopolu, która starała się wskazać nam drogę?
12 III 2014 r.

Muzeum okupacji

Dziesięć lat temu Estończycy otworzyli w Tallinie Muzeum Okupacji – nieduży szklany budynek na Toompea, prawie w centrum miasta. Wśród eksponatów jest zestaw drzwi z katowni gestapo i KGB – jako metafora pamięci, w którą możemy zajrzeć jedynie przez maleńki wizjer. I tuzin kamiennych waliz na podwórzu, jednakowo szarych i nieskończenie ciężkich – wszystko, co pozostało po tysiącach zabitych i deportowanych.

Okupacja Estonii trwała ponad pięćdziesiąt lat – najpierw sowiecka, potem nazistowska, potem znów sowiecka.

Kadri, przyjaciółka, która zaprosiła mnie do muzeum, mówi, że sowiecki anszlus był u nich bardzo podobny do obecnej rosyjskiej operacji specjalnej w Ukrainie – tacy sami dywersanci, taka sama piąta kolumna, tacy sami „pokojowi demonstranci” z oficerami GPU na czele i taka sama „pomoc” w zaprowadzaniu rzekomego porządku i bronieniu nieświadomych niczego aborygenów przed samymi sobą.

W 1940 roku „wyzwoliciele” wywieźli na Syberię prawie jedną czwartą ludności – mniej więcej tak jak rok wcześniej z zachodniej Ukrainy. Przywieźli na ich miejsce „specjalistów”, niezliczonych homo sovieticus z całego imperium. „Jeszcze z dziesięć lat – smutno uśmiecha się Kadri – i Estończycy staliby się w Estonii mniejszością.

Nawet rusyfikacja nie byłaby potrzebna. Mielibyśmy teraz swojego Łukaszenkę czy Janukowycza – na wieki wieków”.

W latach 1918–1920 Estończycy, podobnie jak Ukraińcy, przez ponad dwa lata odpierali bolszewickie ordy – i ostatecznie zdołali się obronić. Ukraińcy walczą po dziś dzień; ich Vabadussõda (Wojna o Niepodległość) jeszcze się nie skończyła.

A przy tym nie skończyła się ona również dla Estończyków. Wyczuwam to w ich pełnych zaniepokojenia pytaniach, zatroskanych spojrzeniach, a teraz także i w opowiedzianej w muzeum pamięci zbiorowej – ciężkiej jak kamienne walizy i zakrwawionej jak drzwi sowieckich katowni z postacią diabelskiego pułkownika KGB w głębi.

26 IV 2014 r.

Marzyciele

Przy wejściu do teatru stał aktor i zapisywał w notesie marzenia widzów przychodzących na przedstawienie. Nie wiem po co. Może do jakiegoś nowego projektu. Albo na zamówienie socjologów czy badaczy rynku. A może to reżyser w taki sposób nastrajał widzów na właściwe emocje.

Przedstawienie mówiło o Donbasie, o wojnie, o zakładnikach, o terrorze, o braku wyjścia. Może więc rzeczywiście nasze marzenia warto było zapisać przed jego rozpoczęciem, żeby nikt potem nie mógł się ich wyprzeć. Przynajmniej przed sobą samym.

Musiałem przyznać się do tego, że nie mam żadnych marzeń.

Aktor nie uwierzył.

– Czy nie marzy pan o tym – wypytywał – żeby skończyła się wojna, żeby wszyscy wrócili do domów, żeby Ukraina stała się normalnym krajem?

– Nie – odpowiedziałem. – To nie marzenie, to życzenie całkiem możliwe do zrealizowania. Wymaga konkretnego planu, konkretnych działań, konkretnego przemyślenia szczegółów. Tu nie ma o czym marzyć. Po prostu jest projekt do zrealizowania.

– Ale przecież projekty powstają z marzeń! – Zdenerwował się aktor.

– Nie – odparłem. – Projekty powstają z konkretnych potrzeb. A z marzeń powstaje tylko poezja, fantastyka naukowa i utopie polityczne.

W innych okolicznościach wyjaśniłbym mu, że słowo mrija, marzenie, pojawiło się w języku ukraińskim dopiero w drugiej połowie XIX wieku za sprawą Mychajła Staryckiego. I że w języku starosłowiańskim słowo miecztat’ nierozłącznie wiązało się z wyobraźnią, marzeniem, snem, iluzją, starogrecką „fantazją”. W innych językach jest podobnie. Dla Anglików zarówno marzenie, jak i sen to dream. A spokrewnione z nim niemieckie truegen oznacza oszukiwać, mamić.

– Niepotrzebnie tak na tego chłopca naskoczyłeś – powiedziała żona, kiedy weszliśmy już do teatru.

– Nie naskoczyłem. Po prostu wiem, że nic nam z tego wszystkiego nie wyjdzie, póki będziemy mówić o Ukrainie w kategoriach marzeń, a nie planów, projektów, środków i reguł gry.

– Coś ty się rozmarzyłeś – powiedziała, wchodząc w ślad za mną do pogrążonej w ciemności sali, w której rozpoczęło się już przedstawienie.

25 VII 2014 r.

Dwaj separatyści

Dość trudno spotkać w Kijowie żywego separatystę, a jednak znam ich aż dwóch – donbaskiego i galicyjskiego. „Donbaski” urodził się we Lwowie, potem przeniósł do Kijowa, gdzie zrozumiał, że w Kijowie Ukrainiec jeszcze ma jakie takie szanse przetrwania bez szwanku, przynajmniej fizycznie, natomiast w Donbasie – w żadnym razie.

A stąd wyciągnął wniosek, że Donbas z jego oligarchami, Leninami i milionami homo sovieticus bezwzględnie należy odseparować, żeby jakoś przebić się z resztą bardziej normalnego kraju do bardziej normalnego świata.
„Galicyjski” separatysta urodził się w Doniecku i stał się separatystą także dopiero w Kijowie, gdzie zobaczył, że „russkij mir” ma się tu kiepsko, ale nie beznadziejnie. Przy pomocy RTV, FSB i kilku brygad specnazu można to mniej więcej doprowadzić do ładu. Galicja natomiast to tereny dla „russkiego miru” stracone, nieuleczalnie zapaskudzone przez Zachód, unictwo, katolicyzm i burżuazyjny nacjonalizm. Dlatego warto się tej gangreny pozbyć, żeby nie zatruwała swoimi miazmatami bardziej normalnych Ukraińców, to znaczy, według jego rosyjskiej wymowy, UkrAincew. Którzy jak wiadomo też są Rosjanami, tylko z innym akcentem.

„Donbaskiego” separatystę spotykam do dziś. Jeszcze bardziej zaciekle opowiada się za koniecznością odgrodzenia Donbasu murem, drutem kolczastym i polami minowymi. I w ogóle odgrodzenia się w ten sposób od Rosji i jej maniakalnego „russkiego miru”. Tak jakby ten „mir” był tylko w Rosji, a nie w głowach dobrej połowy Ukraińców.

„Galicyjski” separatysta gdzieś zniknął. Być może ruszył do ojczystego Doniecka, by realizować swoje marzenie o ostatecznym i nieodwracalnym oddzieleniu Galicji. W tym celu musi on, wraz z innymi zwolennikami tej wizji, jedynie wyzwolić Noworosję z rąk nazistów, wziąć Kijów i dojść do Zbrucza. Według jednej wersji wystarczą na to dwa tygodnie, według innej – dwa dni.

Obawiam się jednak, że ani jedno, ani drugie marzenie nie ma szans się ziścić. Bo między Donbasem a Galicją jest dostatecznie wielu soborników – zwolenników jedności Ukrainy, którzy do tego nie dopuszczą, już ich w tym głowa. A przede wszystkim, jest jeszcze i na Kremlu wielki zwolennik jedności ziem, który dołoży wszelkich starań, by ocalić nasze terytorium jako całość pod egidą jakiegoś świeżo upieczonego Janukowycza albo noworosyjskiego „prezydenta” Zacharczenki w roli tutejszego Ramzana Kadyrowa.

19 IX 2014 r.

Leninopad

Znajomy z Charkowa przysłał mi krótki film wideo, na którym udokumentowano triumfalne obalenie komunistycznego idola na tamtejszym największym placu. Między tamtym wydarzeniem i obaleniem takich samych idoli w całej zachodniej Ukrainie minęły dwadzieścia cztery lata. Właśnie tyle czasu potrzebna, aby wyrosło nowe pokolenie wolne od mitów i zabobonów uosabianych przez tamtych idoli.

„Teraz można spokojnie umierać” – napisał pełen emocji. Rozumiem go. Pamiętam, że coś podobnego wykrzykiwał również Adam Michnik, kiedy w grudniu 1989 roku usłyszeliśmy o obaleniu Ceaușescu – ostatniego w łańcuszku wschodnioeuropejskich dyktatorów.

Nie chciałem robić charkowskiemu znajomemu przykrości, ale musiałem mu jednak przypomnieć, że wciąż jeździmy w Kijowie ulicą rewolucjonisty Fiodora Artioma – poprzednika dzisiejszego separatysty Igora Bezlera, mijamy pomnik bolszewika Mykoły Szczorsa – bojownika ówczesnego odpowiednika „Donieckiej Republiki Ludowej”, i chodzimy ulicą Wiktora Suworowa – krwawego pacyfikatora Polski i wszelkiej innej „bliskiej zagranicy”. Każda z tych postaci znacznie bardziej zasługuje na trafienie na śmietnik niż całe grono Janukowyczowskich polityków, wrzucanych ostatnio przez rewolucjonistów do kontenerów ze śmieciami..

Na dokładkę przesłałem znajomemu fragment wiadomości poważnej Associated Press, gdzie była mowa między innymi o tym, że w Charkowie „nacjonaliści obalili ogromny pomnik Lenina” i że podobne akty dokonywane są w całej Ukrainie „jako symboliczny przejaw nastrojów antyrosyjskich”.

To, co w Europie Wschodniej dwadzieścia pięć lat temu było postrzegane jako przejaw nastrojów antytotalitarnych, dzisiaj w Ukrainie ma byc jedynie przejawem wojowniczej antyrosyjskości. To, co w Europie Wschodniej łączono z szanowanymi „demokratami”, w Ukrainie zrzuca się na podejrzanych „nacjonalistów”.
Wszystkie te stereotypy są tak głęboko zakorzenione w świadomości Zachodu, że pokonanie ich będzie o wiele trudniejsze niż powalenie wszystkich Leninów razem wziętych.

„Będziesz więc musiał jeszcze żyć i żyć” – odpisałem znajomemu.

Mam nadzieję, że niespecjalnie go to zasmuciło.

1 X 2014 r.

Statystyka

Asli napisała rozpaczliwy list z Turcji, gdzie miejscowy putinopodobny reżim wziął się do kolejnej czystki wśród opozycji – z aresztowaniami wśród aktywistów, rozbijaniem niezależnych wydawnictw, a przy okazji z biciem najbardziej upartych.

Poznaliśmy się cztery lata temu w Wiedniu, gdzie przez dwa miesiące dzieliliśmy komunałkę, uprzejmie przydzieloną nam przez austriacki KulturKontakt wraz z niewielkim stypendium twórczym. Asli właśnie wyszła z więzienia, gdzie szykowano dla niej paragraf „terroryzm” za wspieranie Kurdów. Nosiła gorset, bo podczas przesłuchań uszkodzono jej kilka kręgów. Ciągle parzyła kawę, dużo paliła i nigdy nie gasiła światła na noc. Pomyślałem najpierw, że pracuje po nocach. Ale okazało się, że po prostu nie może spać bez światła. Ot, takie specyficzne doświadczenie więzienne.

Planowałem, że przeczytam jej list na międzynarodowej konferencji Pen-klubów w Bratysławie ale uprzedzili mnie koledzy, którzy opowiedzieli niezliczone historie tego rodzaju ze wszystkich krańców świata – od Chin i Uzbekistanu do Kuby i Wenezueli. Wszystkie te tragedie sprowadziły się w końcu do suchego spisu porwanych, uwięzionych, przepadłych bez wieści, pobitych i zabitych pisarzy i dziennikarzy, których jedyną winą było niezależne myślenie i nieusankcjonowane pisanie. Moja Asli, podobnie jak mój Donbas, moi krymscy Tatarzy, moja Ukraina, zgubiła się w tym spisie – na sześciu stronach końcowej rezolucji. I nie ma na to rady. Naszym bandziukowiczom rzeczywiście daleko jeszcze do „bojowników” z nigeryjskiego Boko Haram czy syryjskiego Państwa Islamskiego.

Przemieniwszy ludzi w statystykę, ułatwiliśmy sobie przejście do bankietu, podziwiania gobelinów w sali dawnego Pałacu Prymasowskiego i spaceru po niezrównanej Bratysławie zastawionej straganami z pamiątkami, słodyczami i grzanym winem. Niewykluczone, że jeszcze mimochcąc natkniemy się w którejś z witryn na bożonarodzeniową szopkę z królem Herodem, ale i ten epizod raczej nie na długo zagości w naszej pamięci.

13 XII 2014 r.

Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska

Mykoła Riabczuk – ukraiński krytyk literacki, eseista i publicysta, założyciel magazynu „Krytyka”. Jego badania i artykuły koncentrują się na tematach ukraińskiej tożsamości narodowej, polityki i historii przez pryzmat postkolonializmu. Od 2014 roku jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Laureat nagrody im. Tarasa Szewczenki w 2022 roku, najważniejszego ukraińskiego wyróżnienia przyznawanego za osiągnięcia na polu kultury.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka