Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Notatki z podróży (2)” Mykoła Riabczuk
A-
A+
Dziennik

Kiedy mój syn miał siedem lat, prowadził dziennik. Bo tak robiła jego starsza siostra. Gdy pewnego razu zauważył, że ona zbiera pochwały za napisany wiersz, sam też wziął się do tworzenia poezji. W efekcie w dzienniku pojawił się zapis: „Dziś napisałem dziewiętnaście wierszy. To takie łatwe!”.
Więcej już wierszy nie pisał, bo rzeczywiście – po co robić coś, co jest aż tak łatwe?

Obficie ozdabiał za to dziennik ilustracjami, wśród których królowały dodatki do popularnych wówczas gum do żucia – samochody i motocykle, bohaterowie komiksów i kreskówek, a także, czy raczej przede wszystkim – obfitych kształtów panienki, w różnym stopniu atrakcyjne oraz rozebrane.

Może bym tego nawet nie zauważył, bo z zasady nie czytam cudzych listów i dzienników – przynajmniej dopóki nie zostaną opublikowane. Ale żona okazała naturalne macierzyńskie zainteresowanie wszystkim, czym zajmują się dzieci, i podsunęła mi dziennik małego w postaci rozłożonej.

– Patrz, co on robi! – powiedziała z zaniepokojeniem.
Komentarze syna wydały mi się znacznie ciekawsze od samych obrazków.
„Sportsmenka!” – pisał na jednej stronie.
„Aaaale cyce!!!” – pisał na drugiej, głęboko poruszony ilością wszczepionego silikonu.
– Normalna reakcja – powiedziałem żonie. – Gorzej by było, gdyby się tym wcale nie interesował. Wtedy byłyby powody do niepokoju.

I rzeczywiście, kilka lat później syn stracił głowę dla gier komputerowych, potem dla bmx‑a, potem – dla perkusji. Nie tracąc przy tym umiarkowanego i całkowicie zdrowego zainteresowania osobami płci przeciwnej.
Ale dziś, czytając jedno z największych osiągnięć ukraińskiej myśli parlamentarnej – ustawę o walce z pornografią – zastanawiam się z niepokojem, czy przypadkiem dziennik syna nie podpada pod jakiś paragraf kodeksu karnego i czy nie wisi nam nad głowami kilka latek za jego przechowywanie.

– Pornografia zaczyna się tam, gdzie zanika poczucie humoru – mądrze powiada żona.
– Ano tak – zgadzam się z nią i smętnie spoglądam za okno, ku wzgórzom pieczerskim, na których siedzą wszyscy nasi najgłówniejsi bojownicy z rozkładem moralnym – rząd, parlament oraz administracja prezydencka.

Rynek

Jakieś dziesięć lat temu wybrałem się na konferencję redaktorów wschodnioeuropejskich czasopism kulturalnych i literackich do zabytkowego polskiego miasteczka, Kazimierza nad Wisłą. Była sobota, na rynku miejscowi chłopi imitowali średniowieczny targ, przyciągając turystów do renesansowego miasta i zarabiając przy okazji parę groszy. Obradowaliśmy na piętrze tamtejszego ratusza, za oknami beczały owce, rżały konie, gdakały kury i ostrzyciel noży głośno nawoływał klientów. Nasze czasopiśmienne problemy były beznadziejnie odległe od tego zewnętrznego życia – podobnie zresztą jak od każdego innego życia, kiedy więc ukraińska koleżanka zaproponowała przeniesienie wystawy naszych pism z sąsiedniej sali na rynek, wszyscy odebrali to jako przejaw przesadnie czarnego humoru.

Chociaż dla samych uczestników wystawa była dość interesująca. Większość pism wydawano w językach słowiańskich, czyli jako tako zrozumiałych, więc podczas przerw ochoczo przeglądaliśmy wystawione numery, popijając herbatę lub kawę i wymieniając z kolegami wrażenia. „Na wszystkich konferencjach najciekawsze są kuluary” – powiedział ktoś z wtajemniczonych i miał rację.

Byłem wówczas redaktorem niedawno powstałego ukraińskiego czasopisma „Krytyka” i rzecz jasna, żywo interesowało mnie, jak koledzy z różnych krajów je postrzegają. Najbardziej dociekliwi okazali się moskwianie: długo we dwóch przeglądali pismo, oceniali design, ilustracje, treść, angielskie streszczenia – wszystko wskazywało na to, że „Krytyka” im się podoba. Ale równocześnie coś nie dawało im spokoju, zakłócało ich komfort psychiczny – i niebawem zrozumiałem, o co chodzi. Jeden z moskiewskich kolegów dostrzegł w końcu w stopce redakcyjnej, pośród wszystkich innych danych, wzmiankę o tym, że „Krytyka” współpracuje z Ukraińskim Instytutem Naukowym Uniwersytetu Harvarda. Jego radość nie miała granic.

– Ja tak i znał – pokrzykiwał, uszczęśliwiony – czto eto amierikanskoje!
Świat na moment zachwiał mu się był w posadach, ale szybko wrócił na swoje miejsce. W jego wyobrażeniu produkt intelektualny dobrej jakości a priori nie mógł być ukraiński. Dobre pismo kulturalne może powstać tylko w Moskwie. No, w skrajnym przypadku w Ameryce. Moje miejsce było na rynku, wśród owiec i kóz. I z radością wyszedłem na rynek, na świeże powietrze, pozostawiając moskwianom ich szczęśliwą iluzję wyższości intelektualnej i przynależności do czegoś, co omyłkowo, z powodu wielu nieporozumień historycznych, wciąż wydaje im się „kulturą”.

Sekta

Kilkanaście lat temu na międzynarodowym seminarium w Salzburgu nieostrożnie powiedziałem coś o naszych problemach postkolonialnych. Odpór dali mi nie tylko Rosjanie – co było w pełni do przewidzenia (bracia Rosjanie szczerze nas „kochają” – jak Robinson swojego Piętaszka). Dostało mi się również od kilku Afrykanów, którzy wykrzykiwali z oburzeniem: „Co ty wiesz o kolonializmie?! Przecież jesteś biały!”.

Broniłem się jak mogłem, odpowiadając, że poniżanie i ucisk niekoniecznie mają związek z kolorem skóry i że pojęcie o kolonializmie mogą mieć nie tylko Murzyni – tak samo jak feminizmem niekoniecznie muszą zajmować się tylko kobiety, a występować przeciwko antysemitom czy homofobom niekoniecznie muszą wyłącznie Żydzi czy geje wespół z lesbijkami.

Z czasem jednak zrozumiałem, że Afrykanie w pewnym stopniu mieli rację. Zauważyłem, że na ulicach Kijowa gliny zatrzymują ich znacznie częściej niż przeciętnych białych, chociaż w Kijowie białych jest bez porównania więcej. Zauważyłem, że podczas kontroli paszportowej na lotniskach są oni zatrzymywani znacznie dłużej i kontrolowani znacznie dokładniej. Zrozumiałem, że chociaż nasze problemy są podobne, to istnieje znacząca różnica: nasza czarna skóra to przede wszystkim nasz biedapaszport i nasz nieszczęsny język, uważane przez dominującą w tym świecie mniejszość za gorsze. Paszport zmienić jest trudniej, ale już język Ukraińcy zmieniają często i chętnie, co sprawia, że od razu stają się „biali”, prawie jak Michael Jackson.

Mój kolega z Zimbabwe opowiadał, jak został niedawno zatrzymany na Heathrow, bo nie chciano mu uwierzyć, że jedzie na międzynarodowy festiwal poezji. Pokazał swoją ostatnią książkę, „Narzeczona duchów”.
– To ty jesteś kaznodzieją? – spytał Brytyjczyk. – Co to za sekta?
Znam tę sektę, bo sam do niej należę. Pamiętam, jak swego czasu polski celnik zapytał mnie w podobnie familiarnym tonie zepsutą ruszczyzną:
– Szto wiziosz?
– Książki – powiedziałem, otwierając torbę.
– To ty książkami handlujesz? – domyślił się, bystrzacha.
Ten celnik, podobnie jak jego brytyjski kolega, doskonale wie, że Murzyni nie mogą sami czytać książek czy pisać wierszy. Chociaż tamten niedawno sam pewnie był takim samym Murzynem na londyńskim Heathrow – póki nie zmienił swojego czarnego paszportu na biały unijny.

Poezja i prawda

Tamten dzień miał być dla żony i dla mnie małym świętem. Właśnie wróciliśmy do Wiednia, gdzie wówczas pracowałem w Instytucie Humanistyki, z pięknej podróży do Słowenii. Żona dostała tam nagrodę „Kryształ Vilenicy” na poważnym festiwalu międzynarodowym. Zostały za nami Lublana przypominająca Lwów, grota stalaktytowa w Vilenicy, w której odbywała się impreza zamykająca festiwal – z czytaniem wierszy i wręczaniem nagród, poranny Triest na wzgórzach nad zatoką i półsenne włoskie Udine, nieprzesadnie rozpieszczane przez turystów i dlatego szczególnie urokliwe.

W sklepie z winami na Karl Lueger Ring wybraliśmy najdroższą rioję, żeby oblać otrzymany kamyczek, tak zwany kryształ, w gronie kilkorga przyjaciół.

W mieszkaniu na Würthgasse nie miałem internetu, więc dosłownie na moment wpadłem do swojego instytutu – sprawdzić pocztę. Listów prawie nie było, wyłączyłem komputer i szybko wyszedłem z gabinetu. Na korytarzu spotkałem jednak kolegę, Albańczyka, który powiedział:

– Czytałeś? Tam jakiś wariat w Nowym Jorku wysadził w powietrze World Trade Center. Samolotem uderzył!
Nie uwierzyłem. To brzmiało jak kaczka dziennikarska. Wyglądało na film hollywoodzki.
Ale w domu na wszelki wypadek poprosiłem żonę i przyjaciół, którzy otworzyli już rioję, żeby włączyli telewizor.
Na wszystkich kanałach było to samo: płonąca wieża Centrum i samolot, który powoli, niczym nóż w masło, wbija się w sąsiedni budynek.

Żona niebawem napisała wiersz zatytułowany „Oszalałe samoloty”. Wiersz się nie udał. Chyba sama to czuła, bo wahała się, czy włączyć go do tomu. „Nach Auschwitz ein Gedicht zu schreiben, ist barbarisch” – oświadczył wkrótce po wojnie Theodor Adorno.

Są rzeczy, o których rzeczywiście można mówić tylko językiem dokumentu. Na przykład o ludzkości, której połowa siedzi w gigantycznym wieżowcu. I o jej drugiej połowie, która nadlatuje w samolocie.

Uśmiech losu

Kiedyś zaczęliśmy z przyjaciółmi wspominać najciekawsze przypadki osobistego uśmiechu losu.
Myrosław przypomniał sobie, jak w radzieckim łagrze trafiła mu się okazja przekazania na wolność rękopisu artykułu. Ale najpierw trzeba było zrobić kopię – przepisać wszystko jak najdrobniejszym maczkiem na skrawkach papieru. Zadanie wydawało się niewykonalne, bo przecież w baraku wciąż kręcili się donosiciele i nadzorcy. A jednak zdarzyła się nadzwyczaj pogodna wiosenna niedziela, więc cały łagrowy motłoch wylazł wygrzać się na słoneczku. I przez kilka godzin, gdy Myrosław w baraku przepisywał tekst, żadna donosicielska swołocz tam nie zajrzała.

Iza wspominała, jak po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego i rozpędzeniu przez komunistów Solidarności uciekła do Włoch z jedną walizką i dwudziestoma dolarami. A jednak trafiła na ludzi, którzy dali jej dach nad głową, pracę, kontakty, a w końcu wyprawili do Francji, gdzie udało jej się nawet kontynuować naukę.

Przed tą rozmową byłem pewien, że prawie całe moje życie to jeden wielki uśmiech losu, ale żaden konkretny przykład jakoś nie przychodził mi do głowy. Aż wreszcie przypomniałem sobie, jak w połowie lat dziewięćdziesiątych jechaliśmy we czwórkę przez całe Niemcy z biletem dobowym, przesiadając się z jednego pociągu podmiejskiego do drugiego, aż pod Dreznem dowiedzieliśmy się, że tory są w remoncie i dlatego musimy iść do specjalnego autobusu. Wszystko byłoby pięknie, gdyby ten autobus nie dojeżdżał do Drezna kilka minut później – już po odejściu naszego ostatniego wieczornego pociągu do pogranicznego Görlitz, polskiego Zgorzelca.

Zamajaczyła przed nami perspektywa zimnej nocy na zapuszczonym wtedy jeszcze drezdeńskim dworcu. I odważyliśmy się na rzecz niesłychaną – poprosiliśmy punktualnego niemieckiego kierowcę, żeby odrobinę przyspieszył podróż. I, co jeszcze bardziej niesłychane, ten kierowca to zrobił. To znaczy nie powiedział nam ani „tak”, ani „nie”, tylko pomknął przez puste ulice nocnego Drezna z prawdziwie hollywoodzkim animuszem.
Wysiedliśmy z autobusu przed pustym, mrocznym tunelem, mając kilka minut do odjazdu pociągu, a równocześnie kompletnie nie wiedząc, dokąd powinniśmy dalej iść w tym pozbawionym znaków orientacyjnych labiryncie. I nagle jakiś mężczyzna, który jechał tym samym autobusem, machnął do nas ręką – i pobiegł przez niekończący się tunel, łopocząc połami płaszcza niczym skrzydłami. A my w milczeniu pomknęliśmy za nim, wybiegliśmy po schodach na peron i wskoczyliśmy do wagonu dokładnie w chwili zamknięcia drzwi. I dopiero wtedy zauważyliśmy, że mężczyzna został na peronie, okazało się, że ten pociąg do niczego nie był mu potrzebny, biegł przez tunel i w górę po schodach z naszego powodu, żeby bez jednego słowa wskazać nam drogę.

Nawet nie zdążyliśmy mu podziękować i do dziś nie jestem pewien, czy to naprawdę był uśmiech losu, czy jakiś znacznie ważniejszy znak – jak to zazwyczaj bywa ze wszystkimi naszymi uśmiechami losu.

Brzeg tarninowy, brzeg cierniowy

Dwa polskie miasta – Tarnobrzeg i Sandomierz – leżą tuż obok siebie na brzegu Wisły. A jednak przez większą część swojej historii należały do różnych województw, a nawet imperiów – austriackiego i rosyjskiego.
Sandomierz jest bardziej znany: leży, jak Rzym, na siedmiu wzgórzach, z groźnym zamkiem, wspaniałym renesansowym ratuszem na rynku, gotyckimi i barokowymi kościołami, a nawet z jednym romańskim, co dość rzadkie w naszych okolicach. Urzędowali tu królowie, zasiada arcybiskup, od wielu dziesiątków lat przybywają pisarze i artyści, turyści i włóczędzy – w poszukiwaniu przygód i natchnienia.

A niedawno miasto zyskało dodatkową sławę dzięki nakręconemu w nim serialowi telewizyjnemu „Ojciec Mateusz” – remake’owi włoskiego „Don Mateo”, takiego nowoczesnego wariantu Chestertonowskiego ojca Browna, który umie sprawnie rozwikłać najbardziej nawet skomplikowane zagadki kryminalne.
– W całej historii Sandomierza nie było tyle zabójstw co w kilkunastu odcinkach serialu – śmieje się kolega. – W malutkim miasteczku sami mordercy!…

On sam pochodzi z Tarnobrzega i najwyraźniej traktuje sąsiadów z lekka ironicznie. Jego miasto także jest bardzo stare, ale po dawnej świetności pozostały tylko ślady. Tarnobrzeg zyskał sławę przede wszystkim dzięki swoim kopalniom siarki. W ostatnich dekadach przestały one przynosić zyski i na ich miejscu utworzono wielkie sztuczne jezioro.

Rodzice kolegi pracowali w fabryce siarki i mieszkali w fabrycznych blokach. On sam uczył się w pałacu Tarnowskich, w którym mieściła się szkoła. Wokół był ogromny park – zaniedbany, ale wciąż imponujący.
Dziś w pałacu otwarto muzeum i kolega entuzjastycznie opowiada mi o jego dawnych gospodarzach – zupełnie jakby byli jego szkolnymi nauczycielami albo i krewnymi. Ostatni Tarnowski zginął podczas pożaru, gdy zawalił się strop w bibliotece, z której wynosił książki.

– Tarnowscy – tłumaczy – byli wielkimi hetmanami koronnymi. Oprócz Tarnobrzega założyli Tarnów, Tarnogród i Tarnopol.
– Ternopil – poprawiam jak prawdziwy nacjonalista. Chociaż wiem, że skoro zwali się Tarnowscy, a nie Terniwscy, to założone przez nich miasto nie mogło nazywać się ani Ternopil, ani Terniw, ani Ternograd, ani Ternobreg. Ale tak bardzo chciałoby się mieć elitę zdolną do ratowania książek z biblioteki, a nie własnej skóry za wysokim płotem czy immunitetem poselskim. Żeby nie było tak bardzo wstyd przez sąsiednim, bardziej zamożnym Sandomierzem.

Hamburg

Są miasta, które odsłaniają się od razu i do których lepiej nie wracać, żeby nie doznać rozczarowania. I są – przeciwnie – takie, które odsłaniają się stopniowo, jak Nowy Jork, jak Berlin, jak Kijów.

W Hamburgu byłem dwukrotnie – i zawsze w pośpiechu: a to w drodze do holenderskiego Groningen, a to, jeszcze bardziej dziwacznie – ze Sztokholmu przez Lubekę do Bremy. Aż wreszcie trafiła mi się okazja, by zatrzymać się tu na dłużej i przekroczyć granicę tradycyjnego Corsa (choć nieco dłuższego niż lwowska „stumetrówka”) – od dworca do ratusza. Odkryłem HafenCity, miasto port – dzielnicę portową, poprzecinaną zatokami i kanałami, z niezliczonymi żurawiami, statkami, magazynami portowymi z czerwonej cegły, cysternami naftowymi po drugiej stronie Łaby i majaczącymi daleko na horyzoncie wiatrakami, które starają się przemienić wiatr znad Morza Północnego w prąd elektryczny.

Wiedziałem, że Hamburg to największe po Berlinie miasto Niemiec i największy po Rotterdamie port w Europie. Jego mieszkańcy – niecałe dwa miliony – wytwarzają ponad jedną trzecią produktu krajowego brutto państwa ukraińskiego i zarabiają, odpowiednio, kilkanaście razy więcej od naszego przeciętnego rodaka. Mogłoby się wydawać, że epoka rozkwitu tego miasta skończyła się podczas drugiej wojny światowej, kiedy zostało doszczętnie zbombardowane, a potem w dodatku odizolowane od reszty Niemiec – żelazną kurtyną od wschodu i graniczną Łabą od południa. Ale lata dziewięćdziesiąte przywróciły temu wolnemu hanzeatyckiemu miastu jego tradycyjną rolę – i tradycyjne dochody.

Właśnie w HafenCity ta przywrócona rola i odbudowany status najbardziej rzucają się w oczy. Ponure packhausy przemieniono w cieszące się popularnością biura i hotele; kanały i zatoki zabudowano domami mieszkalnymi, które na różne sposoby, z postmodernistyczną inwencją, przetwarzają tradycyjną hanzeatycką architekturę; nad kanałami przerzucono dziesiątki eleganckich mostów – jest ich tu teraz więcej niż w Wenecji i Amsterdamie razem wziętych.

Ten proces przemiany dzielnic przemysłowych w prestiżowe miejsca zamieszkania klasy średniej, o maksymalnie przystosowanej dla człowieka przestrzeni miejskiej, nosi nazwę gentryfikacji – uszlachetnienia. Jego kwintesencją w Hamburgu ma się stać dwudziestopiętrowy budynek filharmonii – na samym koniuszku wyspy Kehrwieder, nad Łabą: przezroczyście lustrzana, niemal wisząca w powietrzu budowla z falistym dachem, nadbudowana nad wielkim, starym, sześciopiętrowym packhausem z czerwonej cegły. Z oddali przypomina ogromny liniowiec przycumowany do brzegu.

Megaprojekt o wartości pół miliarda ma być wizytówką Hamburga – symbolem tradycji i nowoczesności, techniki i kultury, prostoty i wyrafinowania. Stare magazyny przerobiono tu na garaże, siódme piętro powstało jako hotel, ósme – z tarasami ze wszystkich stron – przeznaczono na kawiarnie i sklepy, resztę – na dwie sale koncertowe, z których jedna, na dwa i pół tysiąca miejsc, będzie cudem nowoczesnej techniki. Gdzieś tam, na górze, zmieści się kilka luksusowych apartamentów dla milionerów, z fantastycznymi widokami za szklaną ścianą, wzniesioną w unikatowej technologii.

Miałem szczęście – kolega postanowił zaprowadzić mnie w niedzielę, kiedy na budowie prawie nikt nie pracuje, na samiusieńką górę. Wydano mi kask i nie wiedzieć po co kalosze, a potem podsunięto kwit po niemiecku, z którego zrozumiałem, że to instrukcja BHP: a bo wiadomo, co się może zdarzyć, Rechtstaat żąda mojego podpisu.

I oto patrzymy z góry na miasto, kolega tłumaczy:
– Tam jest ratusz, tam twój hotel, tam – Neustadt, a tutaj kościół św. Mikołaja…
– A Veddel? – pytam mimochodem i widzę, jak kolega się peszy, chociaż powiedziałem to bez żadnego podtekstu. Po prostu właśnie tu, w penthausie dla milionerów, przypomniało mi się, że niedaleko jest dzielnica imigrantów, w większości bezrobotnych, którzy zapewne nigdy nie trafią ani do tego mieszkania, ani nawet do filharmonii. Chociaż oczywiście uszlachetnione HafenCity jest otwarte dla wszystkich. I nawet ten budynek będzie dostępny dla wszystkich, także dla Ukraińców – przynajmniej do ósmego piętra.

Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska

Mykoła Riabczuk – ukraiński krytyk literacki, eseista i publicysta, założyciel magazynu „Krytyka”. Jego badania i artykuły koncentrują się na tematach ukraińskiej tożsamości narodowej, polityki i historii przez pryzmat postkolonializmu. Od 2014 roku jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Laureat nagrody im. Tarasa Szewczenki w 2022 roku, najważniejszego ukraińskiego wyróżnienia przyznawanego za osiągnięcia na polu kultury.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka