Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Czternaste najgorsze miejsce” Mykoła Riabczuk
A-
A+
Podstawowy podział w Ukrainie nie przebiega między przysłowiowym Wschodem a Zachodem czy etnicznymi Rosjanami a etnicznymi Ukraińcami albo też osobami rosyjsko- i ukraińskojęzycznymi. Jest to podział przede wszystkim między przeszłością a przyszłością, sowieckością a antysowieckością, systemem opartym na układzie patron – klient a ustrojem obywatelskim.

1.
– Ci cholerni Europejczycy! – wyrywa się znajomemu, gdy idziemy przez Majdan pokryty popiołem i kwiatami. – Nadal by się zastanawiali, czy w ogóle się w to mieszać, gdyby nie to, że ci dranie zabili tylu ludzi!
Nie będę bronił „Europejczyków” – w końcu sam krytykuję ich od trzech miesięcy, piętnując to, że nie wykazują woli ostrzejszego przeciwstawienia się klice, która zagarnęła dla siebie mój kraj. Krytykowałem ich jednak w językach zachodnich i w zachodnich środkach przekazu – ale nadal mam opory przed robieniem tego w moim kraju. Nie żebym stosował inne zasady za granicą, a inne u nas albo sam się cenzurował. Po prostu bardzo ważny jest dla mnie kontekst takiej krytyki.

Niepokoi mnie długa tradycja demonizowania Zachodu jako głównego Obcego – najważniejszego wroga spiskującego przeciwko prawosławnym Słowianom, neokolonialnego pana, który pogardza wschodnioeuropejskimi podludźmi i chce ich sobie podporządkować. Rosyjskie imperium doprowadziło to demonizowanie do doskonałości. Przekształciło podział religijny w rozdarcie cywilizacyjne, a następnie w geopolityczną przepaść. I do dziś stosuje potężną machinę propagandową, by straszyć swoich poddanych przerażającymi historiami o agresywności NATO i moralnym upadku Unii Europejskiej.

Moi rodacy są poddawani takiemu praniu mózgu od wieków. Wielu z nich przyjęło te mity za dobrą monetę, choć w różnym stopniu. Zachód sam przyczynił się do ukształtowania stereotypów – nie tylko poprzez burzliwą historię stosunków Zachodu i Wschodu, ale także wskutek przyjmowania dość współczesnej postawy wyższości i patrzenia z góry na Wschód, a także przez zwykłe zaniedbania. Dla wielu z nas krótki kontakt z zachodnimi urzędnikami konsularnymi lub strażą graniczną może być wystarczającym powodem do pożegnania się raz na zawsze z sympatią wobec Zachodu.

Wierzę jednak, że kultywowanie uczuć przeciwnych – urazy i pretensji wobec całego świata, który ignoruje nas lub nie docenia i jest nam coś winien za samo to, że jesteśmy tacy mili i wyjątkowi – jest aktem samoupokarzania się i autodestrukcji.

Pod koniec XIX wieku, gdy szanse dla Ukrainy były dużo mniejsze niż obecnie, a Imperium Rosyjskie zachowywało się niemal tak agresywnie i antyukraińsko jak Rosja dziś, jeden z najważniejszych ukraińskich pisarzy napisał do znajomego: „Wystarczy płaczów i narzekań, że nas biją! Jest zbyt wielu ludzi na świecie, którzy wołają to samo. Świat nie może przecież pomóc wszystkim, którzy są bici. Pomaga tylko tym, którzy bronią się sami”.

2.
Ukraińska rewolucja i napaść rosyjskiej armii na Ukrainę po raz kolejny pobudziły dyskusję nad złożonym, kontrowersyjnym problemem zaangażowania Zachodu w sprawy międzynarodowe – dyskusję obejmującą takie kwestie jak zasięg, intensywność, właściwy czas, wybiórczość i uzasadnienie tego zaangażowania. Mówiąc ogólnie, chodzi tutaj zarówno o interesy, jak i o wartości – o geopolitykę, ale też o kwestie moralne. Nieustająca kontrowersyjność tego tematu wynika z tego, że te dwa aspekty zawsze się ze sobą wiązały. Nie można promować liberalnych, demokratycznych wartości, nie zważając na realia geopolityczne. Nikt również nie może działać na rzecz interesów narodowych, odrzucając całkowicie wartości moralne – nie przejmują się tym jedynie państwa bandyckie.

Łączenie tych kwestii jest trudne. Zachód może zbombardować Belgrad, by położyć kres ludobójstwu w Kosowie, ale nie może zbombardować Moskwy, by powstrzymać ludobójstwo w Czeczenii. Stany Zjednoczone mogą użyć armii, by wyprzeć irackie wojska z Kuwejtu, ale trudno im zrobić to samo, by wyrzucić chińską armię z Tybetu czy rosyjską z Krymu. Karty rozdaje Realpolitik i cienka granica między rozsądnym wyrachowaniem a cyniczną zdradą często bywa zamazywana i kwestionowana, często się też nią manipuluje.

Nietrudno postawić się wobec niełatwego wyboru moralnego; wyobraźmy sobie na przykład, ilu ludzi na ziemi umiera z głodu, podczas gdy my rozkoszujemy się drogimi potrawami w restauracji, albo ilu ludzi nie ma dostępu do podstawowej opieki medycznej, podczas gdy my kupujemy luksusowe samochody i inne symbole naszej próżności. Zazwyczaj unikamy zastanawiania się nad takimi kwestiami i szukamy zamiast tego różnych wymówek, tłumaczących nasz brak zainteresowania czy zaangażowania. „Nie możemy pomóc wszystkim”, „Przecież daję na organizacje charytatywne”, „Wszędzie jest mnóstwo oszustów i leni i skąd mam wiedzieć, co dzieje się z pieniędzmi, które wydam na pomoc”, „Należy mi się odrobina komfortu w życiu, przecież zasługuję na to” – to tylko niektóre argumenty, którymi się uspokajamy, podkreślając – zresztą całkiem rozsądnie – że jesteśmy zwykłymi ludźmi, a nie świętymi, jak Budda, Chrystus czy święty Franciszek.

Wszelkie działania wymagają oceny potencjalnych zysków i strat. Jeśli według szacunków koszty będą względnie niskie (operacja Pustynna Burza), a zyski duże (miliony baryłek ropy naftowej), wybór jest prosty: wartości i interesy w dużej mierze się tutaj pokrywają. Jeśli zaś koszty wyglądają na duże, a zyski są niepewne, najprawdopodobniej żadne działanie nie zostanie podjęte: nikt nie umrze za Gdańsk czy za „odległy kraj, o którym mało wiemy” (jak Neville Chamberlain mówił o Czechosłowacji zajętej w 1938 r. przez Hitlera).

Ta pozornie prosta ocena zysków i kosztów ma jednak dwa słabe punkty. Po pierwsze, niepodejmowanie działań, często rozsądne i racjonalne z militarnego punktu widzenia, niekoniecznie jest równoznaczne (czy musi być równoznaczne) z brakiem podejmowania innych kroków – politycznych, dyplomatycznych czy ekonomicznych. To, że zachodnie demokracje nie były zdolne stanąć w obronie Czeczeńców, choć broniły mieszkańców Kosowa, nie oznacza, że cała ta historia powinna pójść w zapomnienie, że zbrodnie powinny zostać przebaczone, a rzeźnik Kaukazu – w odróżnieniu od biednego Miloševicia – nagrodzony Narodowym Orderem Legii Honorowej i przedstawiany jako Człowiek Roku w popularnym międzynarodowym czasopiśmie. Podobnie niezdolność do obrony Gruzji również nie oznacza, że interesy z Rosją Putina należy prowadzić dalej bez żadnych zmian i że Francja – jak gdyby nigdy nic – ma sprzedawać temu agresywnemu państwu okręty wojenne Mistral.

Po drugie, słaby punkt oceny zysków i kosztów stanowi też zaniedbywanie przez Zachód podstawowych zasad. Nie tylko prowadzi to do relatywizacji i zagraża integralności systemu wartości stanowiącego podstawę świata Zachodu, ale także tworzy iluzję jakichś taktycznych zysków, kryjącą w rzeczywistości ogromne strategiczne straty. Dzisiejsze niskie koszty mogą się jutro okazać bardzo wysokie, a obecne zyski obrócą się ostatecznie w pył. Gdyby ludzie Zachodu zrozumieli dobrze lekcję, jaką były skutki ustępstw wobec niemieckiego dyktatora w latach trzydziestych XX wieku, zapewne byliby w stanie przewidzieć, że po rosyjskim blitzkriegu w Gruzji przyjdzie kolej na Ukrainę – co zresztą zapowiadało w 2008 roku całkiem sporo publicystów.

Unikanie uznania, że kryptofaszystowski reżim Putina jest właśnie taki – zarówno na poziomie słów, jak i działań – może doprowadzić nie tylko do podziału Ukrainy i utworzenia kordonu sanitarnego od Donbasu po Naddniestrze. Za cztery do sześciu lat może powstać nowy kordon sanitarny – od Petersburga po Kaliningrad, z powtórzeniem operacji krymskiej na Łotwie i w Estonii i stworzeniem na Litwie sytuacji podobnej do sytuacji przedwojennego Gdańska. Najazd, który dziś mógłby zostać powstrzymany w Ukrainie środkami politycznymi i ekonomicznymi – choć musiałyby to być środki rzeczywiście ogromne, podjęte na nadzwyczajną skalę – jutro może wymagać otwartej akcji militarnej, przynajmniej ze strony NATO.

Skąpy dwa razy traci, jak mówi przysłowie. Ukraińcom przypomniało się teraz to przysłowie razem z dwiema innymi bolesnymi mądrościami – o Bogu, który pomaga tym, co pomagają sami sobie, i o świecie, który nie broni wszystkich prześladowanych, ale tych tylko, co sami się bronią.

3.
Ukraińcy zapewne pokładali zbyt wiele nadziei w tym, co nazywają Europą, i dlatego ich ostateczne rozczarowanie rzeczywistością – reprezentowaną przez małych, cynicznych ludzi o zaściankowych poglądach i nikłej wiedzy o świecie – może być gorzkie i bolesne. Nie chodzi o to, że spodziewali się jakichkolwiek natychmiastowych korzyści z umowy stowarzyszeniu z UE – jej znaczenie było głównie symboliczne. Była to po prostu szansa na pokojowe usunięcie kleptokratycznego reżimu, który rabował państwo, i na stopniowe przechodzenie do rządów prawa i do „normalnego życia w normalnym kraju”.

Rewolucję ukraińską najprościej zrozumieć jako rewolucję wartości. Była to rewolucja klasy średniej, „mieszczaństwa” powstającego przeciwko postsowieckiemu, oligarchicznemu, quasi‑feudalnemu ustrojowi. Niemal dwie trzecie protestujących, jak wykazują sondaże, stanowili ludzie z wyższym wykształceniem – specjaliści, biznesmeni i przedstawiciele klasy kreatywnej. Ich średnia wieku wynosiła trzydzieści kilka lat. Były to osoby mówiące w dwóch językach, po ukraińsku i po rosyjsku, i reprezentujące wszystkie regiony i grupy etniczne, choć – jak łatwo się domyślić – najliczniejszą grupę tworzyli mieszkańcy Ukrainy Zachodniej i Ukraińcy etniczni.

Była to kolejna próba realizacji niedokończonych zmian rewolucji antykomunistycznych w 1989 roku. Rewolucje te zatriumfowały spektakularnie w Europie Środkowo‑Wschodniej, ale na Bałkanach i w regionach postsowieckich zaowocowały wynikami dość nierównymi. W 1991 roku, kiedy upadł Związek Radziecki, ukraińską niepodległość zawłaszczyła dawna komunistyczna nomenklatura, która nigdy nie marzyła o niezawisłości tego kraju ani tym bardziej o nią nie walczyła.

Musiała upłynąć cała dekada stagnacji, frustracji i dramatycznego rozbicia społeczeństwa, zanim w Ukrainie zaczęły kiełkować nastroje obywatelskie i chęć działania. Pomarańczowa rewolucja w 2004 roku była drugą ukraińską próbą radykalnego zerwania z radziecką przeszłością i przejścia w kierunku tego, co nazywa się Europą: rządów prawa, odpowiedzialności instytucjonalnej, liberalno‑demokratycznych praktyk i procedur politycznych. Ukraińcy znów ponieśli porażkę, częściowo przez małostkowych przywódców, którzy całą swoją energię włożyli w walkę między sobą (zamiast w dogłębne reformy instytucjonalne), ale częściowo również ze względu na siebie samych. Ukraińskie społeczeństwo obywatelskie okazało się na tyle silne, by bronić wyników wyborów i poprzeć nowych przywódców politycznych, ale nie na tyle jednak, by zmusić ich do skutecznego działania.

Trzecia próba, która rozpoczęła się pokojowym Euromajdanem, szybko przybrała gwałtowny obrót, upodabniając się raczej do rumuńskiego powstania przeciw Ceauşescu niż do aksamitnych rewolucji we wschodnich Niemczech, Czechosłowacji czy tego, co działo się w Kijowie w 2004 roku. Upadek dyktatury i ustanowienie rządu tymczasowego oznaczały raczej początek niż koniec bardzo długiego i żmudnego procesu transformacji, czy raczej zrestartowania całego ustroju. Budżet państwa jest rozkradziony, gospodarka zrujnowana, a instytucje, zwłaszcza sądownictwo, całkowicie skorumpowane i dysfunkcyjne, mają w społeczeństwie zerowy kredyt zaufania.

Sytuację pogorszyło jeszcze aroganckie zajęcie Krymu przez Rosję i całkiem realna groźba ataku militarnego na inne regiony kraju. Rząd ukraiński musi zatem zajmować się na razie raczej rutynowymi problemami związanymi z przeżyciem z dnia na dzień niż szerokimi reformami ustrojowymi. W ciągu dwudziestu trzech lat od uzyskania niepodległości Ukraina nigdy nie znajdowała się w tak krytycznej sytuacji. Ale nigdy też nie miała tylu zaangażowanych ludzi i tak niezwykle zmobilizowanego społeczeństwa – a to właśnie było potrzebne, by zerwanie raz na zawsze z (post)sowietyzmem stało się możliwe.

4.
Obecnie bardzo trudno tworzyć krótkoterminowe prognozy o tym, co będzie działo się w Ukrainie, ale w dłuższej perspektywie rozwój sytuacji jest dość oczywisty. Dryfowanie Ukrainy w kierunku Zachodu jest raczej nieuniknione i to z bardzo wielu powodów. Jeden z nich ma charakter geopolityczny (jeśli nie dogłębnie egzystencjalny). Ukraina jako projekt, jako naród polityczny nie ma racji bytu w Rosji ani w żadnej federacji pod wodzą Rosji. Cała rosyjska tożsamość opiera się na przewrotnym założeniu, że Ukraińcy nie stanowią narodu, są tylko regionalną odmianą Rosjan, kuzynem ze wsi, dość miłym, ale niezbyt mądrym, i w związku z tym należy traktować go protekcjonalnie, a niekiedy dać kuksańca. Ukraińcy nigdy nie mieli wielkiego wyboru: mogli albo dać się wchłonąć przez większą rosyjską supergrupę etniczną, albo całkowicie odłączyć się od Rosji i odejść od niej tak daleko, jak tylko się da.

Drugi powód ma charakter cywilizacyjny: dotyczy palącej potrzeby modernizacji. Proces ten jest raczej niemożliwy w obrębie zacofanej, autorytarnej i niesłychanie przeżartej korupcją rosyjskiej przestrzeni polityczno‑gospodarczej, ale całkiem wykonalny w Unii Europejskiej, co potwierdza wyraźnie przykład zachodnich sąsiadów Ukrainy. Wielkie przesunięcie wartości w społeczeństwie ukraińskim jest wynikiem procesów modernizacji i jednocześnie ich siłą napędową. Z World Values Survey, czyli Światowych Badań nad Wartościami, prowadzonych regularnie w wielu krajach na całym świecie, wynika, że w Ukrainie doszło w ostatniej dekadzie do znaczącego przejścia od „wartości dotyczących przetrwania” do „wartości związanych z samorealizacją”. W grupie badanych z wykształceniem wyższym ta zmiana jest szczególnie uderzająca. Odzwierciedla upadek paternalistycznej umysłowości homo sovieticus, wspierającego status quo i obawiającego się wszelkich zmian, ponieważ jego zdaniem wszystkie prowadzą do czegoś gorszego. Przewrót ten wynika również z rozwoju klasy średniej, która na zmiany patrzy pozytywnie i dąży do wpływania na nie lub nawet stara się je inicjować.

Istnieje także czynnik demograficzny, który sprawia, że przesuwanie się Ukrainy na Zachód jest w zasadzie przesądzone. Ze wszystkich sondaży wynika bardzo mocny związek pomiędzy wiekiem respondentów a ich poglądami prozachodnimi. Im młodsi ludzie, tym bardziej prozachodni. I widoczne to jest bardzo wyraźnie we wszystkich ukraińskich regionach, we wszystkich grupach etnicznych czy etniczno‑językowych.

Jeśli uznamy rewolucję ukraińską za proces oparty na wartościach, którego siłą napędową są właśnie wartości, zobaczymy bez trudu, że podstawowy podział w Ukrainie nie przebiega między przysłowiowym Wschodem a Zachodem czy etnicznymi Rosjanami a etnicznymi Ukraińcami albo też osobami rosyjsko- i ukraińskojęzycznymi. Jest to podział przede wszystkim między przeszłością a przyszłością, sowieckością a antysowieckością, systemem opartym na układzie patron – klient a ustrojem obywatelskim. Istnieją jasne powiązania pomiędzy tym podstawowym podziałem, wynikającym z wartości, a innymi ukraińskimi różnicami i wyznacznikami tożsamości. Z oczywistych społecznych i historycznych przyczyn sowieckość znacznie bardziej zakorzeniła się na południowym wschodzie Ukrainy niż w jej zachodniej czy nawet centralnej części. Z podobnych względów Rosjanie i osoby rosyjskojęzyczne przyjęły wartości sowieckie i poglądy imperialistyczne w większym stopniu niż Ukraińcy (czy inne grupy narodowościowe), którzy dzięki odrębnej tożsamości narodowej mieli szansę zaszczepić się przeciwko pełnej i dogłębnej identyfikacji z sowietyzmem, w dużej mierze kojarzonym z rosyjskością.

Powiązania te mówią nam jednak tylko o tym, że taki rozwój sytuacji jest możliwy, że jest wysoce prawdopodobny, ale nie jest sprawą absolutnie przesądzoną. Oznacza to między innymi, że w ogólnokrajowym sondażu z ubiegłego roku dwadzieścia procent mieszkańców Doniecka popierało umowę stowarzyszeniową z UE, a dwadzieścia procent mieszkańców Kijowa popierało Unię Celną z Rosją. Oznacza to także, że jedna trzecia ukraińskich Rosjan ma poglądy zdecydowanie prozachodnie, a jedna trzecia ukraińskich Ukraińców jest zdecydowanie sowietofilami. Liczby te są bardzo interesujące i ważne; mogą zapewne wpłynąć na niektóre konkretne działania polityczne, na ich tempo i charakter, ale nie mogą zmienić naszego przywiązania do podstawowych wartości. Nawet gdyby – dajmy upust wyobraźni – właściciele niewolników nagle zyskali większość głosów, nie zdołaliby przecież zmusić nas do zaakceptowania ich niemoralnego ustroju. Nigdy też zwolennicy sowietyzmu i rosyjskiego imperializmu nie przekonają nas do nieludzkiego i upokarzającego dziedzictwa, którego są przedstawicielami.

Jeśli uznamy rewolucję ukraińską za spóźnioną część przewrotów politycznych w Europie Wschodniej w 1989 roku, będziemy musieli pamiętać, że wszystkie te rewolucje miały jednocześnie charakter antyautorytarny i antykolonialny, demokratyczny i narodowowyzwoleńczy. Takie było źródło zarówno ich siły, jak i słabości. Szerokie plany wymagały szerokiej koalicji. Demokraci z krwi i kości stawali w jednym szeregu z nacjonalistami, z których część miała dość liberalne poglądy – ale wielu jednak nie. Ideologiczny rozłam był nie do uniknięcia i wszystkie te szerokie koalicje, fronty narodowe i ruchy wyzwolenia narodowego rozpadły się natychmiast po osiągnięciu celu i zniknięciu wspólnego wroga. Jest to potężne wyzwanie dla wszystkich uczestników rewolucji – i podwójne wyzwanie dla rewolucjonistów w Ukrainie, gdzie ani nie udało się na razie zrealizować celu rewolucji, ani też nie zniknął wróg.

Rosyjska inwazja, jak bardzo irracjonalna by się wydawała na pierwszy rzut oka, jest w pełni zgodna z wewnętrzną logiką polityki Putinowskiej i wszystkimi działaniami politycznymi Kremla w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nowoczesna europejska Ukraina mogłaby zapewne stanowić śmiertelny cios zarówno dla putinizmu, jako swoistej formy ideologii autorytarnej, jak i dla rosyjskiej imperialistycznej tożsamości, będącej osobliwym zestawem przednowoczesnych wartości i postaw. Ukraina jest w pewnym sensie baśniowym jajkiem, w którym skrywa się wieczne życie smoka. Wieczne życie Europy również może się w nim pomieścić, jeśli tylko zdoła to zrozumieć część europejskich polityków o mniej ograniczonych horyzontach.

5.
W filmie „Aleja snajperów” Michaela Winterbottoma z 1995 roku znalazła się bardzo sugestywna scena, w której dygnitarze ONZ odwiedzają oblężone miasto, żyjące w stałym strachu pod ostrzałem artylerii i snajperów. „Kiedy zaczniecie działać? – pytają gości sfrustrowani dziennikarze. – Kiedy przynajmniej uratujecie dzieci?”
„Cóż – odpowiada najważniejszy urzędnik – mamy już gotowe pewne plany. Ale proszę mi wierzyć, jest co najmniej trzynaście innych miejsc na świecie, w których sytuacja jest jeszcze gorsza niż tutaj”.
W pewnym sensie urzędnik miał rację i byłem w stanie zaakceptować ten argument, dopóki Ukraińcy walczyli z reżimem Janukowycza, który był może najbardziej kleptokratycznym, ale z pewnością nie najwstrętniejszym, nie najkrwawszym i nie najbardziej dyktatorskim z ustrojów na ziemi.

Dziś mamy jednak do czynienia ze znacznie silniejszym, bardziej cynicznym i bezwzględnym wrogiem, dużo niebezpieczniejszym od innych na świecie. I wszystkie te uwagi o trzynastu innych miejscach, w których sytuacja wygląda jeszcze gorzej, mają dla mnie brzmienie równie egoistyczne i cyniczne jak „głębokie zaniepokojenie” wyrażane na co dzień przez polityków UE. Podejrzewam, że we wszystkich tych trzynastu miejscach daleko od Ukrainy mówią dokładnie to samo.

Z angielskiego przełożyła Marta Duda-Gryc

Mykoła Riabczuk – ukraiński krytyk literacki, eseista i publicysta, założyciel magazynu „Krytyka”. Jego badania i artykuły koncentrują się na tematach ukraińskiej tożsamości narodowej, polityki i historii przez pryzmat postkolonializmu. Od 2014 roku jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Laureat nagrody im. Tarasa Szewczenki w 2022 roku, najważniejszego ukraińskiego wyróżnienia przyznawanego za osiągnięcia na polu kultury.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka