Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Dwa weekendy: Lwów i Kraków” Miljenko Jergović
A-
A+
Każda podróż ma swoją nieoczekiwaną kulminację – moment, w którym wszystko otrzymuje prawdziwą przyczynę i cel, często niemający nic wspólnego z zamiarami podróżującego i powodem podróży.

Wiedeń, 12 września. Cały w czerni, w czarnym biskupim kłobuku, który przypomina kaptury krasnali z baśni braci Grimm, z lśniącym krzyżem nad czołem, trzymając oburącz swą pasterską laskę, oparty plecami o szklaną ścianę dzielącą nas od płyty lotniska, przed wejściem H17, którędy za pół godziny przejdą pasażerowie lecący do Lwowa, siedzi spokojnie jego świątobliwość Filaret, patriarcha Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Kijowskiego. Towarzyszy mu młody, wysoki, rudobrody mnich, który nosi jego bagaż i dyskretnie ochrania go przed otaczającymi ludźmi. A dokoła, przed wyjściem H17, kłębi się rodzimy ukraiński tłum, głośny i spocony, wypytuje o coś ziemskie stewardesy, przekrzykuje się po ukraińsku i rosyjsku, podczas gdy inni, najwyraźniej cudzoziemcy lecący do Lwowa, w milczeniu stoją z boku i nie boją się, że nie wejdą do samolotu, na który mają karty pokładowe.

To jest najwyraźniejsza różnica między Wschodem a Zachodem Europy, widoczna na wszystkich europejskich lotniskach przed lotem na wschód: czynią ją ludzie, którzy wciąż jeszcze podejrzewają, że mogłoby się zdarzyć coś, co ich zatrzyma, i nie uda im się z ważną kartą pokładową wejść do samolotu, oraz ci, którzy niczego nie podejrzewają, bo wszystko w ich świecie toczy się według ustalonego porządku i – może – jest w stanie zakłócić go tylko jakiś zamaskowany muzułmanin, gdy w samym środku bliskowschodniej pustyni, na oczach wszechwidzących mediów za nic odrąbie im głowy.

Filaret, wyprostowany jak nakazuje mu jego wysoka godność, ciekawie przygląda się ludziom. Robi to z dziecięcą otwartością, ani razu nie umykając spojrzeniem, łagodnie uśmiechnięty i piękny. Później, w autobusie, którym jedziemy przez płytę lotniska, niewysoki młody mężczyzna podchodzi do rudobrodego asystenta i prosi, by pozwolił mu zwrócić się do patriarchy. Mnich bez słowa, ale wystarczająco serdecznie, go przepuszcza, młody człowiek mówi coś jego świątobliwości do ucha, na co starzec szeroko się uśmiecha i kiwa głową. Penitent kładzie rękę na dłoni Filareta dzierżącej laskę, w połowie na rękawie, w połowie na gołej skórze, w czym jest coś, co sprawia wrażenie bliskości.

Dostałem miejsce 4f; nie ma zasłony dzielącej klasę biznes od ekonomicznej. Mnich doprowadza władykę do jego fotela, na ukos ode mnie, i wraca na miejsce gdzieś w głębi samolotu, oczywiście w klasie ekonomicznej. Filaret, zanim usiądzie, zrobi coś zupełnie naturalnego, o czym będę potem rozmyślał. Otwiera schowek nad fotelem i oburącz, jakby w obawie, by kogoś przypadkiem nie potrącić, odkłada swój pastorał. Drewno i metal wesoło uderzają o plastik, kiedy laska turla się po dnie schowka. Filaret opuszcza pokrywę, jakby często wykonywał tę czynność. Potem siada i zdejmuje swój niezwykły kłobuk.

Widzę wtedy, że jest łysy. Zdumiewa mnie to, bo na żadnej fotografii nie pojawia się bez nakrycia głowy i teraz czegoś mu brakuje. Kiedy samolot zaczyna się toczyć po pasie, patriarcha Filaret żegna się, tym bardzo wolnym ruchem, jakim laicy się nie żegnają, szeroko, dotykając czubkami trzech palców najpierw prawego, potem lewego caput numeri, tak jak robią prawosławni, nie tuląc kreślonego krzyża do piersi. Później ze smakiem je kolorowe dania dla biznes klasy. Pije wodę i wino. Uprzejmy dla austriackich stewardes, uśmiecha się szeroko, odpowiadając na ich pytania. Tak zatrzymuje dla siebie swoją niechęć, zachowuje się, przynajmniej na lotnisku i w samolocie, jakby wiara była pogodną sprawą albo jakby usłyszał od Boga jakieś dobre wieści.

Przed samolotem, na płycie lotniska, które nosi imię założyciela Lwowa, halickiego księcia Daniły, czeka na Filareta luksusowe kombi i gospodarz w odświętnych biskupich szatach. Podają sobie ręce i znikają mi z pola widzenia, kiedy idę ku nowoczesnej szklanej budowli wzniesionej przed mistrzostwami świata w piłce nożnej. Na tej drodze Filaret kijowski często przychodzi mi na myśl.

Młoda policjantka patrzy na mój paszport, porównuje fotografię z żywą postacią, starszą i nie tak brodatą. Pyta: „Pierwszy raz w Ukrainie?”, „Tak”. „Have a nice day!”.

Piękne są wszystkie cztery lwowskie dni. Kiedy na Bałkanach leje deszcz, grożąc nowymi powodziami, i wszystko już od lat jest tak samo szare, w głównym mieście Galicji świeci i grzeje słońce późnego lata i świat dokoła mieni się tysiącem barw nadchodzącej jesieni. Dwa podstawowe kolory to niebieski i żółty: w domach, na wieżach kościelnych powiewają niebiesko‑żółte ukraińskie flagi, czasem przemyka samochód z chorągiewką, które w zacofanych europejskich prowincjach wiesza się, kiedy gra reprezentacja narodowa, a ci inni, bardziej umiarkowani, zawiązują, jak na wesele, niebiesko‑żółte wstążeczki na antenach radiowych albo dyskretnie wtykają je do butonierki. Widzę więc także panią w średnim wieku spacerującą z dwoma psami w centrum miasta. Oba przy obrożach mają niebiesko‑żółte kokardki, świadectwo patriotyzmu, swojego albo swojej pani.
Hotel jest w dawnej dzielnicy żydowskiej, na rogu Starojewrejskiej i Serbskiej. Cieszą mnie, oczywiście, nazwy ulic. Potem dowiedziałem się, że Niemcy, zająwszy Lwów w roku 1941, nazwę ulicy Serbskiej zmienili na Chorwacką.

Do Lwowa zaproszono mnie na Litfest (International Literary Festival), który jednocześnie z targami książki organizuje co roku we wrześniu Forum Wydawców. Przyjąłem zaproszenie z poczucia obowiązku: bez wahania jedzie się do kraju, który został napadnięty, chociaż nie lubię podróżować i sporo trudu kosztuje mnie uczestniczenie w uroczystościach literackich.

Poza tym pociągają mnie miasta – i niemal uważam je za swoje – które po 1945 roku przeszły z jednej strony granicy państwowej na drugą i z których, pod dyktando wielkiego momentu historycznego, wyjeżdżali mieszkańcy, aby w ich domach, mentalności, losach i charakterze osiedlili się inni, także skądś wysiedleni ludzie. Tak jechałem do Wrocławia, dawnego Breslau, gdzie przyszli Polacy, a odeszli Niemcy. Teraz jestem we Lwowie, skąd odeszli Polacy i gdzie przyszli Ukraińcy. Oczywiście istnieją różnice, los każdego miasta jest niepowtarzalny, tak więc Lwów był ukraiński i wtedy, kiedy był polski, a był także żydowski, niemiecki, ormiański, rosyjski… kto wie, czyj jeszcze był Lwów w tej swojej nieporównywalnej pstrokaciźnie. I był nasz, bośniacki, bo tu dosłownie przed stu laty ginęło się za cesarza i ojczyznę, a w pierwszej bitwie o Lwów zginęło tylu ludzi, ilu w trzech bośniackich wojnach. Imię Galicji, dalekiej i tajemniczej krainy, której nie było na mapach, towarzyszyło nam zatem przez cały nasz nieszczęsny XX wiek, i oto w końcu na własne oczy ujrzałem realną Galicję.

Lwów w dni robocze ma prawie milion mieszkańców. Stałych mieszkańców jest około dwustu tysięcy mniej. Stare miasto jest większe, rozleglejsze i wyższe od zagrzebskiego. Budowali je Habsburgowie, najwyraźniej z ambitnymi pomysłami i planami. Choć leży na krańcach imperium, austriacki Lemberg nie sprawia wrażenia muru ani strażnicy, baszty obronnej od wschodu. Miasto jest otwarte, pełne zbytku, panuje w nim duch metropolii, jakby nie leżało na granicy, promieniuje rozległością, przestrzenią bez granic. Gdyby Europa na dłuższy czas szukała swojej stolicy kultury, zamiast co roku przenosić ją niby cygański namiot, Lwów, austriacki i polski, a także dzisiejszy, ukraiński, byłby idealnym miejscem. Zamiast opierać swoją europejskość na procentach bankowych, na międzygalaktycznej tarczy antyrakietowej George’a Busha Seniora i jego następców, może mogłaby go zbudować na kulturze i pamięci kulturowej.

Wielki i bogaty jest budynek Opery, który jej nieszczęsny budowniczy Zygmunt Gorgolewski postanowił, w lekkomyślnym i wszechmocnym duchu belle époque, wznieść na wodzie, rzeczce Pełtwi, jeszcze dziś płynącej gdzieś pod sceną, i zbudował betonowe fundamenty, pierwsze w Europie, ale na nieszczęście gmach, gdy tylko został dokończony, zaczął się zapadać. Gorgolewski postąpił zgodnie z kodeksem honorowym architektów: postanowił się zabić i w spokoju, choć nie bez sentymentalnych detali, zamiar ten spełnił, ale jakimś cudem przeżył.

Gdy wkrótce potem jego serce umilkło, Opera przestała się zapadać.
Zatroskany budowniczy spoczywa nieopodal, na Cmentarzu Łyczakowskim.

Po Wielkiej Wojnie Lwów wszedł w skład nowoczesnego państwa polskiego. Ambitne plany Habsburgów zastąpiły jeszcze ambitniejsze plany tych, dla których to miasto przez stulecia było kulturalną, naukową i duchową metropolią. Dalej trwał czas wielkiej budowy, jedna historyczno‑kulturowa warstwa nakładała się na drugą, a kiedy po niemal dwuletniej sowieckiej okupacji, w lipcu 1941 roku, Niemcy weszli do miasta, nie zburzyli go, tak jak postąpili z innymi miastami na wschodzie, tylko takie, jakie jest, postanowili zachować dla siebie. Lwów uratował przed zburzeniem duch austriackiej architektury, nazistom imponowało coś wiedeńskiego i coś z ck monarchii, zarówno wspaniałością, jak i charakterem weduty. Można by niemal powiedzieć, że wiedeńskie akwarele Hitlera uratowały i to miasto, jeśli przez miasto rozumiemy domy, ulice i place, a nie ludzi. Ludzi, lwowskich Żydów, sześćdziesiąt tysięcy, zamordowały Einsatzgruppen już po pierwszym letnim nalocie. (W okresie międzywojennym Lwów był pod względem liczby żydowskich mieszkańców trzecim miastem w Polsce). Pogrom trwał do końca wojny, przy równie krwawych epizodach wewnętrznej wojny polsko‑ukraińskiej, która sprowadzała się przede wszystkim do palenia wsi i zabijania bezbronnych mężczyzn, dzieci i kobiet. Pogodzenie i katharsis tej wojny przebiegły cicho, daleko od oczu świata i woli elit politycznych, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku i na początku XXI, pod obywatelskim hasłem: „Wybaczamy i wy nam wybaczcie”. Dzisiaj Ukraińcy mają w Polakach najbardziej oddanych i niezawodnych orędowników swojej sprawy wobec Europy.

Prawie nietknięte warstwy epok historycznych, stylowych i politycznych widoczne są tu może jak nigdzie indziej na europejskim Wschodzie, w fasadach, pomnikach, kościołach i parkach. Na razie jeszcze nie pojawili się nowi zdobywcy z Zachodu, żeby zbudować swoje szklane wieże, a księgarnie zamienić w sklepiki telefonii komórkowej, Lwów jest więc chyba także ostatnim miejscem w Europie, które naprawdę wygląda jak Europa Środkowa z jej własnych środkowoeuropejskich wyobrażeń. Ślady sowieckie są w śródmieściu najmniej widoczne, jakiś żółty zaporożec, moskwicz albo wołga, pomalowana przez właściciela, taksówkarza, dziwnym srebrnym lakierem przypominającym srebrzankę, którą każdej wiosny, kiedy skończył się sezon grzewczy, malowało się piece‑kozy, i przepiękna niebieska półciężarówka miejskich wodociągów typu GAZ (Gorkowskij Awtomobilnyj Zawod). Kilka kilometrów od centrum widać brzydką socjalistyczną nowozabudowę z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a jeszcze dalej, na ulicy, która do 1991 roku nosiła imię groźnego twórcy Czeka Feliksa Dzierżyńskiego, stoi złowróżbny i wspaniały budynek, gdzie kiedyś było KGB. Ale kto wysiadałby tu z samochodu, węszył dokoła i badał sowiecką architekturę? W odróżnieniu od habsburskich domów sowieckie brzydko się starzeją, nie nabierają nowego sensu, nie zmieniają się w żywe muzea, z czego, być może, dałoby się wysnuć metaforyczną różnicę między dwoma wielkimi imperiami, których już nie ma. Tego, które pamięć o sobie wyciskało na fasadach, i tego, w którym wszystko było tajne i zabronione, nie mogło więc pozostawić jawnych wspomnień.

Ale ja jestem tutaj z powodu Ukrainy, wielkiej i szerokiej, a nie z powodu Lwowa. Jestem tu jako prywatny badacz, szpieg na własne potrzeby, agent tajnej służby Brunona Szulca, ktoś, kto stara się zbadać wiarygodność medialnych twierdzeń i dyplomatycznych aksjomatów o wojnie w Ukrainie. Czy ta wojna ma coś wspólnego z jugosłowiańskimi wojnami początku lat dziewięćdziesiątych? Albo z Wielką Wojną i dziewięćset czternastym? Czy Ukraińcy są faszystami, jak ex cathedra ogłasza Władimir Władimirowicz Putin, czy Ukraińcy są nacjonalistami, z którymi trzeba postępować bardzo ostrożnie, jak agitują niedobitki niedobitków europejskiej lewicy, czy Ukraińcy to Chorwaci, a Rosjanie Serbowie, jak mówi chorwacka telewizja?

Na takie pytania nie da się znaleźć odpowiedzi. Są błędnie postawione i upraszczają sprawy, sprowadzają je do poziomu, który byłby zrozumiały dla tych, co o Ukrainie myślą mimochodem, kiedy podczas załatwiania dużej potrzeby czytają wczorajsze gazety. Właściwe pytania można by pewnie zadać tylko wtedy, gdyby przed następną zimą Europa odważyła się być solidarna z Ukraińcami i tak jak dzieli z nimi niechęć do Władimira Władimirowicza, podzieliła swoje zapasy energii, żeby nam wszystkim, kiedy ściśnie mróz i spadną śniegi, było tak samo ciepło i zimno jak Ukraińcom. Dopiero z takiej sytuacji dałoby się wycisnąć jakieś mądre i pożyteczne pytania.

Po ukraińsku Lwów nazywa się Lwiw. Rosjanie mówią Lwow, co brzmi prawie jak Lawow , ale nikomu nie przychodzi do głowy poprawiać mnie lub przekonywać, że mógłbym, jako ładny gest wobec gospodarzy, przyjąć ich Lwiw. Ci, którzy mówią w moim języku, obojętne, czy studiowali go na lwowskiej lub kijowskiej slawistyce, czy uczyli się żywej mowy po wsiach i miastach mojego języka, bez oporów powtarzają za mną Lawow, choć między sobą używają nazwy Lwiw, i nie czują się zagrożeni przez południowosłowiańskie skutki językowe rosyjskiego imperializmu. To ważne i dobrze, że tak jest.

W turystycznym śródmieściu, wokół kawiarni, cukierni i pijalni czekolady czyhają kolorowe żebraczki, członkinie tego narodu, który jest rozprzestrzeniony na całym świecie i jako jedyny swoją tożsamością łączy i cementuje Europę. Po tym jak w naszym imieniu zostali zamordowani europejscy Żydzi, Cyganie zostali nam jako ostatni Europejczycy. A one, Cyganki, Romki, są mi bliskie także dlatego, że wyglądają tak samo jak nasze, więc we Lwowie spotykam je i odpycham od siebie jak kogoś najbliższego, bo w jakiś sposób tym właśnie są.

Mimochodem odkrywają mi coś, co jest cenne dla mego doświadczenia podróżnika. Dasz im hrywnę lub dwie, a możesz usłyszeć i polskie dziękuję, i ukraińskie „djakuju”, i „spasibi”, i całkiem rosyjskie „spasiba”. Mówią wszystkimi językami tego świata, kiedy trzeba i ile trzeba, z bezbłędnym wyczuciem fałszywego i cudzego słowa. I mimo że jest wojna, bez skrępowania mówią po rosyjsku. Jeśli nie uważają, to znaczy, że nie czują nacisku na swoją mowę. Skoro takiego nacisku nie czują we Lwowie żebraczki, to rosyjski nie tylko nie jest zabroniony, ale nie jest też źle widziany. W otoczonym złą sławą języku nie wyprosi się jałmużny.

T., młoda wolontariuszka, która ma obowiązek cały czas uważać na pana pisarza, urodziła się po rozpadzie Związku Sowieckiego. Dla niej ten śmieszny i straszny wielki kraj jakby nigdy nie istniał. Zanim się urodziła, jej ojciec służył jako oficer w NRD. I oczywiście znalazł żonę innej narodowości, znalazł Rosjankę. Rodzina przeprowadzała się z miasta do miasta, dzieląc los oficerskich rodzin w całej Europie Wschodniej. Babka T., jej babusia, która mieszka z nimi we Lwowie, nigdy nie nauczyła się ukraińskiego. A i te słowa, które zna, wymawia z bardzo silnym rosyjskim akcentem, więc nikomu na myśl nie przyjdzie, że są ukraińskie. T. opowiada o tym wieczorem w restauracji, przy swoich i gościach. I każdy ma kogoś takiego, mnożą się więc anegdoty o tych, którzy mówią i którzy nie mówią po ukraińsku.

Nie, zapomnij, drogi mój, moi drodzy, niczego nie da się tutaj porównać z serbską agresją na Chorwację. Która to dziewczyna w Zagrzebiu w roku 1991 przyznałaby tak otwarcie, że jej mama jest Serbką, a jej babcia na targu Dolac do dziś rozmawia z kumami w wariancie belgradzkim?

Stepan Bandera był podczas drugiej wojny światowej kolaborantem i bojownikiem o niezawisłą Ukrainę, przywódcą ruchu oporu i zbrodniarzem wojennym, więźniem obozu Sachsenhausen, jego dwaj bracia zostali zamordowani w Auschwitz, a on w 1944 roku, kiedy wszystko było już skończone, przyjął propozycję Niemców i stanął na czele Ukraińskiej Powstańczej Armii i organizacji ukraińskich nacjonalistów i walczył przeciw Sowietom i Polakom… Był więc złożoną i pełną sprzeczności postacią, jakie można znaleźć wszędzie w okupowanej Europie. Stepana Banderę ukraińscy nacjonaliści uczynili swoją ikoną, co dla rosyjskiej propagandy, ale i dla części mediów na Zachodzie jest silnym dowodem na to, że ukraiński faszyzm się wzmaga.

Kiedy w Zagrzebiu przygotowywałem się do wyjazdu, pamiętałem, żeby sprawdzić, ile jest Stepana Bandery we Lwowie. Takie rzeczy łatwo zobaczyć, nie można ich ukryć, bo wyzierają na powierzchnię, nawet jeśli reżim polityczny próbuje je zataić, pojawiają się w najmniej oczekiwanych miejscach, w ulicznych graffiti, w zasikanych klatkach schodowych, na okładkach książek, a najbardziej widoczne są na ulicznych stoiskach z pamiątkami.
Trzy dni szukałem jednak nadaremnie Stepana Bandery i dopiero czwartego dnia, kilka godzin przed odlotem, znalazłem go na przestronnym placu ze szmuglowanym towarem, starociami, rekwizytami kibiców i ludowym rękodziełem. Na jednym albo dwóch stoiskach sprzedawano filiżanki z wizerunkiem ludzi zasłużonych dla Ukrainy i wśród nich była wreszcie filiżanka ze Stepanem Banderą. (Wreszcie, bo chyba musiałbym pomyśleć, że ktoś idzie przede mną i ukrywa wszystko, co jest dla Władimira Władimirowicza oczywiste). Przez chwilę wahałem się, czy kupić filiżankę z wizerunkiem Bandery, ale zrezygnowałem. Byłaby to zbyt dziwaczna pamiątka, dla której z trudem znalazłbym miejsce i cel. Banderę w roku 1959 zabili w Monachium agenci KGB. W jego biografiach pisze się, że podczas wojny jednocześnie współpracował z Niemcami i Brytyjczykami. I wierzę, że jest to, jak w niektórych innych przypadkach, prawda.

Tu, w ścisłym centrum miasta, jest także dzielnica rosyjska z bogatą i szeroką ulicą Ruską, jest cerkiew parafialna, są wierni, którzy nie należą do odszczepieńczego Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Kijowskiego Filareta, tylko modlą się do Boga pod pieczą kanonicznie uznanego Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego, niezależnego od Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, ale nie autokefalicznego. Choć patriarcha Kirył niechętnie, nawet wręcz wrogo, podobnie jak Władimir Władimirowicz, odnosi się do Ukrainy i ukraińskiej niezależności, wielka liczba Ukraińców, wśród nich aktywni i walczący patrioci, wyznaje wiarę w jego Kościele. Czy to paradoks? Może i tak, a może nie. Raczej jednak potwierdza to tylko, że sprawa tożsamości wcale nie jest prosta i jednoznaczna.

Do tego Kościoła należał też Filaret, mój współpasażer z samolotu, pod którego patrorałem czułem się bezpiecznie i który w roku 1990 znalazł się wśród kandydatów na patriarchę Rosji. Wcześniej, w latach sześćdziesiątych, był biskupem w Wiedniu i wykładał Nowy Testament w seminarium duchownym w Moskwie, był postacią wybitną i szanowaną aż do roku 1992, kiedy po rozpadzie Związku Sowieckiego patriarcha odrzucił jego prośbę o autokefalię i całkowite oddzielenie ukraińskiej wspólnoty prawosławnej, bez czego żaden Kościół nie może być kanoniczny. Filaret się zbuntował, zlekceważył moskiewskie odrzucenie i anatemę, co dla jednych było czynem odważnym, inni natomiast widzą w tym tylko ambicję i żądzę władzy.

Niedawno sięgnął po mocną i niezwykłą metaforę, nazywając Władimira Władimirowicza Kainem naszych czasów. Na pierwszy rzut oka było to brutalne i ostre, ale Kain podniósł rękę przeciw bratu, a Rosjanie i Ukraińcy są braćmi i nic nie może tego braterstwa unieważnić. Nawet bratobójstwo. Ta warstwa jest w przesłaniu Filareta ważniejsza, choćby dlatego że dotyczy czegoś znacznie szerszego i większego niż pojedynczy człowiek, nawet gdyby tym człowiekiem był sam car Rosji.

Słowo Moskal jest tradycyjnie obraźliwe dla Rosjan. Coś znaczy w kontekście ukraińskiego nacjonalizmu i czasów Stepana Bandery. Nigdzie jednak nie słyszałem ani nie przeczytałem, zwłaszcza na ścianach, w gazetach zostawionych w holu hotelowym albo na plakatach wyborczych (tak, tutaj znowu są jakieś wybory), by Moskalami nazywano tych, z którymi się dzisiaj walczy. I będzie się walczyć, kto wie jak długo, bo nikt tu nie wierzy, że wszystko szybko minie. Rosjanie, kimkolwiek i jacykolwiek są, nie są tematem. I nie mogą nim być, po części z powodu tego, o czym mówi Filaret, po części z powodu babki T., a po części dlatego, że Ukraina to po prostu wielki kraj i ogromna kultura, choćby miała przeciwko sobie piętnastokrotnie większy kraj i jedną z dwóch albo trzech dominujących kultur na Ziemi.

Ale choć nie drwią z Rosjan, drwią z Putina. I to dosyć dowcipnie. Pełno jest gier słownych z jego nazwiskiem. Ładna płócienna torba na zakupy ma nadruk z rozpoznawalną twarzą z dorysowanymi wąsami i nieco poprawioną fryzurą oraz napisem „Putler kaput!”. Można go znaleźć na rolkach papieru toaletowego, na wycieraczkach pod drzwiami i w innych niegodnych rolach i zwyczajach. Ale tylko Putina, nikogo innego.

Tak, może się wydawać, że Ukraińcy mnie oczarowali, że uroda Lwowa zmąciła mi umysł, że popełniłem ów typowy błąd, myśląc, że Ukraina jest tym samym co Lwów, podobnie jak cudzoziemcy długo wierzyli, a niektórzy może wierzą do dziś, że Bośnia jest tym samym co Sarajewo, tak, komuś może się wydać, że jestem ofiarą propagandy, ale czyjej propagandy? Ponieważ chorwackie stanowisko wobec Ukrainy, narzucone w amerykańskiej ambasadzie na zagrzebskim przedmieściu, budzi moje obrzydzenie tak samo jak inwektywy pana z wycieraczki, to komuś może się wydawać, że jestem stronniczy, i prawdopodobnie jestem, ale nigdzie w ciągu tych czterech dni nie widziałem niczego, co skłoniłoby mnie do podejrzeń, że Ukraińcy robią rosyjskiej mniejszości to, co Rosja robi Ukrainie. Może to się zmieni, może ludzie z rozpaczy staną się gorsi, może staną się nacjonalistami i faszystami, o co ich już oskarżają, ale dopóki tak nie jest, mam obowiązek mówić, że ludzie, których widziałem, nie są nacjonalistami ani faszystami. I może wszystko jest inaczej w jakimś innym ukraińskim mieście, ale tak pod koniec lata 2014 roku było we Lwowie. I ważne, by wiedzieć, że tak było, bo jeśli kiedyś będzie inaczej, trzeba będzie też wiedzieć, jak i kiedy do tego doszło. Jestem tu wśród przyjaciół lub dobrych znajomych. A. jest profesorką i tłumaczką, pisała, i to świetnie, o Mešy Selimoviciu i Milošu Crnjanskim, urocze zjawisko pod każdym względem. Z. jest jej młodszą koleżanką, także świetnie poinformowaną o jugosłowiańskich kulturach i literaturach, i to niekoniecznie akademicko i wzniośle. Można z nimi rozmawiać o wszystkim, a więc i o różnicach i podobieństwach ich i naszej wojny.

– Może byłoby łatwiej, gdybyśmy i my byli mali – z rezygnacją mówi w pewnej chwili Z.

– Nie byłoby – odpowiadam. – Nasz problem był mały, bałkański. Ukraina jest jak połowa Europy, jej nie da się zamieść pod dywan.

I kiedy tak mówię, naprawdę w to wierzę.

K. jest tłumaczką dwóch moich książek na ukraiński, z którą zbliżyłem się przez pocztę elektroniczną, a teraz widzę ją po raz pierwszy. Jest z Winnicy, jakieś czterdzieści kilometrów od Lwowa, ale mieszka w Kijowie. Jest poetką, działaczką literacką, bardzo wykształconą, to jedna z tych błogosławionych osób, które – jak napisał Andrić w pewnej dedykacji – przez całe życie będą prostować kręte Driny, choć wszystkie Driny tego świata są kręte i nikt ich nigdy nie wyprostował. Z tego powodu i kilku innych znajduję w niej kogoś swojego, jakąś bliską ukraińską krewną.

Jej też mam ochotę powiedzieć, że Ukraina jest wielka.

Tak więc w pewnej chwili nie jestem już pewien, kogo to ja o czymś przekonuję: siebie czy te kobiety? I w końcu jak wielki musiałby być ten, od kogo nie możesz odwrócić głowy? Zobaczymy to jeszcze tej zimy, przypuszczam.
Czwarty jest S., mój białoruski tłumacz, który przyjechał do Lwowa z Pragi, gdzie mieszka i pracuje w białoruskiej redakcji Radia Wolna Europa. Ukraińcy i Białorusini są historycznie i językowo bliscy. Na Białorusi rządzi dyktator Alaksandr Łukaszenka. Udało mu się zwalczyć całą polityczną opozycję, a wobec sytuacji w Ukrainie zajął mądre stanowisko, nie opowiadając się po żadnej stronie, więc rozmowy pokojowe odbyły się pod jego patronatem, w Mińsku. S. martwi się, że wojna w Ukrainie na trwałe zacementowała panowanie Łukaszenki i nic nie może nim zachwiać, skoro naród zobaczył, co dzieje się z tymi, którzy się oderwą od Rosji.

Czy przed Bogiem liczy się anatema, którą moskiewski Kirył rzucił na kijowskiego Filareta, czy też piekło jest tylko na ziemi?

Słaby ze mnie turysta, mówię, kiedy proponują zwiedzanie miasta, ale A. i Z. namawiają. Obydwie, każda w swoim czasie, znajomość języka doskonaliły jako przewodniczki, jedna w czasach sowieckich, druga znacznie później, i zależy im na tym. Nie opieram się dłużej, przystaję.

I dobrze, że się zgodziłem, bo zadziwiające potrafi być połączenie atmosfery wojny, która toczy się ponad tysiąc kilometrów stąd, ale jest tutaj, pod skórą, i historii przystosowanej do płytkiej turystycznej pamięci i słabej koncentracji, skutków takich samych wojen. Z. rutynowo opowiada o historii domów, ulic i placów, sprytnie wplata anegdoty i bez wahania przekracza granice, polską, austro‑węgierską, sowiecką, ukraińską, o Polakach mówi jak o swoich, więc teraz oni są także jej, i wszystko jest tak, jak powinno być w Europie Środkowej, którą przykryły różne mapy, i granice państw nie zgadzają się – jak, powiedzmy, w Zagrzebiu czy w innej dziurze – z granicami języka, kultury i literatury. Tutaj jednak wszyscy są jeszcze kimś oprócz tego, kim są.

Stoję przed głównym portalem wspaniałego kościoła Dominikanów, który w czasach sowieckich został zamieniony w Muzeum Ateizmu i Religii. Ten, zbudowany w XVIII wieku, potężny i mocny kościół „psów Pańskich” robi wrażenie na przybyszu, kiedy pierwszy raz, taki maleńki, stanie przed kolumnami jego portalu. Jest niedziela, ludzie idą na mszę, świątynia w latach dziewięćdziesiątych została na nowo poświęcona i podzielona na część muzealną i kościelną. Ten kościół, tak jak wiele rzymskokatolickich świątyń we Lwowie, zmieniono w greckokatolicki. Ukraińcy są grekokatolikami, unitami, jeśli nie są prawosławnymi z jednej z trzech prawosławnych Cerkwi.

W pobliżu jest muzeum farmacji, apteka, którą kiedyś, dawno temu, założyli właśnie dominikanie. Jak w pewnym naszym mieście nad morzem, mówię do przyjaciółek. Wiedzą w którym. Skądinąd Lwów jest pełen rozmaitych dużych i małych muzeów, człowiek potrzebowałby miesięcy, a nie długiego weekendu, żeby je wszystkie zwiedzić. Nie wchodzę więc do żadnego.

Duży i piękny kościół Jezuitów, odbudowany w XVIII wieku po pożarze, którego ściany w latach czterdziestych XIX wieku pomalowali najlepsi galicyjscy artyści, dziś poświęcony jest świętym Piotrowi i Pawłowi. Wewnątrz, jeśli dobrze pamiętam, w czasach sowieckich był magazyn książek. Kiedyś dach zaczął przeciekać i cenne starodruki uległy zniszczeniu. Były to jakieś ahistoryczne czasy, kiedy wszystko zaczynało się od początku, a mityczną i historyczną pamięć minionych epok zastąpiły upiorne wspomnienia okresu, który miał trwać wiecznie.
Lwów jednak miał wielkie szczęście także z Sowietami. Fakt, kościoły zamieniali w magazyny, ale ich nie burzyli ani nie uszkadzali, miasto z grubsza zostawili takie, jakie jest, nie rujnując starego, żeby zbudować nowe. Nie wiadomo, co sprawiło, że byli tacy uważający, ponieważ bolszewicy w odróżnieniu do nazistów nie mieli powodów, aby się zachwycać duchem wiedeńskiej architektury. Stalin nie miał talentu malarza akwarelisty, ale – jak piszą w książkach – był wyjątkowo uzdolniony muzycznie i pięknie śpiewał.

Każda podróż ma swoją nieoczekiwaną kulminację – moment, w którym wszystko otrzymuje prawdziwą przyczynę i cel, często niemający nic wspólnego z zamiarami podróżującego i powodem podróży.
Ormianie są starym lwowskim narodem, mieszkają tu od XIV wieku, kiedy zaczęli budować swoją katedrę, która znajduje się na ulicy noszącej ich imię, w dzielnicy, którą niegdyś licznie zamieszkiwali. Na dziedzińcu znajduje się cudownie piękny drewniany krucyfiks na tle drobiazgowo przedstawionej kalwarii. Krucyfiks i kalwarię ochrania malutki kryty gontami daszek, dla którego historycy sztuki na pewno mają nazwę i śmieją się z naiwnego opisu przybyszy, i który, razem z atrium, przypomina dawny cykl ormiańskich filmów fabularnych, za czasów sowieckich i jugosłowiańskich każdej niedzieli pokazywanych w naszej telewizji. Było to pewnego roku, kiedy miałem piętnaście lub szesnaście lat.

Do kościoła wchodzimy w chwili, kiedy rozpoczyna się msza. Od ołtarza słychać dźwięki prastarego języka; prowadzący modlitwę śpiewa gromkim barytonem, który chwilami brzmi jak głębokie tony organów, ale ja słyszę to z boku, jako dźwiękową dekorację, kiedy swoim mądrym telefonem (nadejdzie ostateczny czas, kiedy telefony zmądrzeją, a ludzie zgłupieją) usiłuję sfotografować niemal nieprawdopodobne malowidło ścienne. Rezygnuję i w ostatnim momencie widzę, że od ołtarza zbliża się do mnie procesja, w porę umykam więc na bok. Procesja zatrzymuje się przed malowidłem: niewysoki mężczyzna, w szacie jakiegoś jerozolimskiego biskupa sprzed wojen krzyżowych, z twarzą, w której nie ma nic starczego, ale która jest stara, liczy ponad dwa tysiące lat, tak jak i jego głos, słowa i melodia. Melodia zupełnie spoza doznania, jakie budzi kościelny obrzęd, i spoza podziału na tonację dur i mol, na pogodną i smutną melodię. To, co on śpiewa, jest jakby starsze od smutku i radości albo wobec nich nadrzędne.

Koło prowadzącego gromadzą się mężczyźni w skromnych czarnych szatach i dziewczyny z niedbale zakrytymi głowami. Biskup intonuje, oni odpowiadają. Głosy nakładają się jeden na drugi, tworzą architekturę melodii i rytmu, doskonale zharmonizowaną z architekturą tej budowli i z architekturą naszych ciał. W tej chwili tak to wygląda. Tak brzmi.

Nigdy nie doznałem czegoś takiego. Dwa tysiące lat w bardzo krótkim fragmencie czasu i zgodność wszystkiego ze wszystkim, co, zakładam, nazywają Bogiem. Przyjechałem do Lwowa, żeby to przeżyć.

Fresk, przed którym zatrzymała się ormiańska procesja, wykonał między rokiem 1925 a 1929 polski malarz secesyjny Jan Henryk Rosen. Jest to scena pogrzebu świętego Odilona z Cluny, patrona wybawienia dusz z czyśćca, benedyktyna, który w czasach głodu sprzedawał kościelne złoto, żeby nakarmić ubogich. Świętego Odilona odprowadzają trzy postaci: zasłonięta czarnym kapturem Przeszłość, patrząca na nas Teraźniejszość i krocząca na przodzie z zamkniętymi oczami Przyszłość. Twarz Teraźniejszości jest autoportretem Jana Rosena. Pięknego, poważnego mężczyzny, który skończył trzydzieści pięć lat, jest bardzo cenionym nowoczesnym artystą, ale któremu jeszcze nic ważnego w życiu się nie wydarzyło.

Jan Rosen był warszawiakiem, weteranem Wielkiej Wojny, uczestniczył w bitwie pod Ypres i nad Sommą. Po wojnie został radcą wojskowym Ligi Narodów w Genewie, a po roku 1921 pracował w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Wtedy zaczął się poważnie zajmować sztuką, a pierwszy dostrzegł go Józef Teodorowicz, ormiański biskup Lwowa, który zaprosił go do pomalowania katedry. Przez następnych kilkanaście lat Rosen jeździł po Polsce i Europie Środkowej, uprawiał nieortodoksyjne, ekscytujące malarstwo kościelne, a w jego obrazach wyraźnie czuje się ducha czasu, w którym powstały. W roku 1937 ambasador Polski w Waszyngtonie hrabia Jerzy Potocki zaproponował mu namalowanie dla ambasady obrazu Sobieski pod Wiedniem. To ten Sobieski, król Polski i wielki książę Litwy, który w roku 1683 wojował z niezwyciężoną do tej pory armią turecką i zwycięstwem w tej bitwie nadał kierunek całej historii Europy. W kronikach osmańskich Sobieski uhonorowany został pseudonimem Polski Lew. (Dobrze do niego pasował jako do lwowianina. Przed jego domem, który nie jest pałacem, stałem w sobotę i niedzielę, ale do środka nie wchodziłem…).

Rosen pojechał do Waszyngtonu i nigdy już nie wrócił do domu. Życie, po polsku dumnie, spędził na wygnaniu, malował witraże, freski, mozaiki, a dwa lata przed śmiercią – zmarł, ukończywszy dziewięćdziesiąt jeden lat – na specjalne zamówienie papieża Jana Pawła II namalował świętego Stanisława, poprzednika Wojtyły z dawnych czasów na krakowskiej stolicy.

Rosen został pochowany na cmentarzu w Arlington pod Waszyngtonem, gdzie mieszka mój przyjaciel S.M., poeta, którego kilka godzin przed odlotem z tego samego wyjścia H17 w Wiedniu odprowadzałem na samolot do Ameryki. Nieprawdopodobne, jak ważne jest dla człowieka, żeby w jego życiu wszystko było ze sobą połączone i w takiej postaci istniało w pozorach sensu.

Kiedy siedziałem przed publicznością i opowiadałem o swojej książce i o pewnym bardzo dawnym oblężeniu i wojnie, którą pamiętam, jakby przydarzyła się jakiemuś innemu mnie, kilka dziewcząt na sali płakało. Jedna podeszła potem z książką i poprosiła o dedykację dla przyjaciela, który w tych dniach jedzie na front. Napisałem. Dobrze są mi znane takie łzy i drżę przed tym, w co się na koniec zmienią. Celem najeźdźcy jest stopienie zaatakowanych, zawsze słabszych i mniej licznych, z negatywną projekcją swojej propagandy. Dzisiaj mówi im, że są faszystami, aby na koniec zmienić ich w faszystów. Dzisiaj mówi im, że są islamistami i dżihadystami, aby na koniec zmienić ich w islamistów i dżihadystów. To mu się w naszym przypadku w pełni udało. Przy takich samych dziewczęcych łzach. Wierzę, że w Ukrainie mu się nie uda. To wielki, bogaty kraj, kraj dużej kultury, wielu religii i języków, z silną kulturą i literaturą. Najczęstszą twarzą ukraińskiej propagandy jest twarz Tarasa Szewczenki, wąsatego i rozczochranego. Przeciwstawiają go portretowi ogolonego i bladego Władimira Władimirowicza. Kto tak się broni, nie może skończyć tam, gdzie chciałby go widzieć wróg. Tak myślę i tego pragnę. Jeśli tak się stanie, naszej klęsce zostanie zwrócona godność.

Dziesięć kroków od drzwi hotelu jest kafejka Masoch, a przed nią wyjątkowo udana karykatura Leopolda Sacher‑Masocha, który urodził się i mieszkał we Lwowie do dwunastego roku życia. Figura z brązu jest wzrostu niewysokiego mężczyzny, w piersi ma dziurę, bo młodzieńcowi wyrwano serce. Damy fotografują się z nim, wsadzają rękę do jego lewej kieszeni, w której także jest dziura. Coś interesującego jest w tej kieszeni, ale minęły cztery dni, a ja nie wsadziłem ręki. Nie wiem, może to się nazywa homofobią. Był w mojej dzielnicy włóczęga, którego nazywali Kenedi. Gdy dojrzał i stał się mężczyzną, a myślę, że miał wtedy dziesięć lub jedenaście lat, stawał w bramie szkolnego podwórka i namawiał dziewczynki, żeby mu wsadziły rękę do kieszeni, bo ma tam cukierek. Te z pierwszej i drugiej klasy robiły to, pewnie ze strachu, i z krzykiem uciekały. W kieszeni Kenediego była dziura.

Tuż obok pomnika jest wejście do domu, w którym mieszkają ludzie i który, jak większość domów na Serbskiej, liczy sobie dwieście lat. Każdego ranka na jego kamiennym progu siedzi i patrzy na przechodniów wielki rudy kot w obroży przeciw pchłom. Dziewczęta, kiedy już wsadzą rękę do kieszeni Leopolda o smutnej twarzy, korzystają z okazji i fotografują się z kotem. Czwartego rana kota na progu nie ma, to znak, że wyjeżdżam.

W przewodniku turystycznym napisano, że Rynek Główny jest może największym placem w Europie. Podoba mi się ta polska gombrowiczowska skromność zawarta w słowie „może”, bo pewien mały południowosłowiański naród niczym z tabloidów, pochodzący od Staroirańczyków i Wizygotów, słowo „może” zastąpiłby wyrażeniem „na pewno”. Idę przez Rynek Główny: nigdzie nie ma straganów, sprzedawców pamiątek i patriotycznej galanterii, nigdzie narodowych chorągiewek ani niczego, co sugerowałoby przynależność tego placu czy najsławniejszego polskiego miasta do określonego szlacheckiego rodu. Przechodniom dano prawo, by sami wyciągnęli wnioski, czym i czyj jest Kraków, by odkrywali i rekonstruowali prywatną historię tego cudownego miasta.

Kraków, Lwów, Drohobycz, Przemyśl, Tarnopol to miasta Królestwa Galicji i Lodomerii, mitycznego europejskiego kraju, który zajmuje wyjątkowe miejsce na mapie fantastycznych, nigdy nieistniejących, śnionych lub zaginionych europejskich miast. Galicja, dzisiaj podzielona między Polskę a Ukrainę, jest metaforą i żywym, nieutulonym bólem niespełnionego świata. W ostatnich dziesięcioleciach Austro‑Węgier był to najuboższy kraj Habsburgów (nie licząc Bośni i Hercegowiny), kraj najwspanialszych tożsamości, kraj wielu języków, wielu kultur, kraj cudów i kraj, w którym spełnią się wszystkie najstraszniejsze europejskie proroctwa, w którym w Zagładzie znikną światy wschodnich Żydów i który po upadku muru berlińskiego znowu objawi się jako wspólna metafora dwóch sąsiednich silnie zwaśnionych, skąpanych we krwi narodów: polskiego i ukraińskiego.

Na tym największym Rynku Głównym w Galerii Międzynarodowego Centrum Kultury od października do marca trwa wystawa nazwana „Mit Galicji”, która potem zostanie przeniesiona do Wiednia, gdzie w muzeum na Karlsplatzu spędzi wiosnę 2015 roku. Wystawa jest multimedialna, tematyczna, poświęcona pytaniu, na które nie trzeba szukać odpowiedzi, bo ma ono sens tylko jako pytanie bez odpowiedzi. Oglądamy wspaniałe olejne obrazy: akademickie portrety cesarza i króla Franciszka Józefa I i jego rodziny, wizerunki galicyjskich chłopów, niepiśmiennych górali i pasterzy, krakowskie i lwowskie mieszczanki, dokumenty tożsamości, rachunki bankowe, cesarsko‑królewskie akcje kolejowe, pokwitowania, spisy, nekrologi, tytułowe strony gazet, które wychodziły w kilkunastu językach i reprezentowały dwakroć tyle różnych narodowości, tożsamości narodowych i kulturowych, przeciwstawionych sobie i zantagonizowanych poglądów politycznych oraz ideologicznych. I oczywiście wiele różnych szlacheckich symboli, chorągwi i herbów, a wśród nich najliczniej reprezentowany w wielu wariantach herb ziemi halickiej z XV wieku, od roku 1806, jako herb Galicji, z kawką nad trzema koronami.

Kawka to mądry niewielki ptak z rodziny wron, rozprzestrzeniony po całej Europie Środkowej i Wschodniej oraz na kontynencie północnoafrykańskim, dokąd dociera na handlowych żaglowcach, bo nie ma siły na taki długi lot. Kawka występuje w galicyjskich, środkowoeuropejskich i bośniackich nazwiskach – sarajewski lekarz imieniem Vladimir, bośniacki Serb, jeden z najbardziej znanych okulistów swoich czasów, nazywał się Čavka, tak jak Franz, żydowski pisarz z Pragi, urzędnik z triesteńskiej firmy ubezpieczeniowej, który nazywał się Kafka. Jedni wierzą, że kawka przynosi nieszczęście, inni uważają, że gdy usiądzie na kalenicy dachu, zapowiada gości. Choć kawka nie znalazła się w herbie Galicji z powodu wierzeń, myśl, że zapowiada gości, doskonale metaforyzuje dzieje Galicji. Był to przede wszystkim kraj gości, kraj, w którym nikt nie był gospodarzem bardziej niż ten drugi i w którym wszyscy byli daleko od swego centrum, wyrzuceni z orbity swojej narodowej przynależności, daleko od stolicy, od swego pierwszego i drugiego Rzymu. Właśnie ta decentralizacja sprawiała, że byli tak mocno zakorzenionymi Galicjanami czy inaczej Galicjakami. I to właśnie czyni dzisiaj Galicję nieśmiertelną i obecną, przynajmniej w imaginarium europejskich kultur i literatur.

Na jednej ze ścian, wśród dziesiątek napisów i wyjaśnień po polsku i po angielsku, znajdujemy coś w rodzaju ostrzeżenia dla widza skłonnego do przesadnie romantycznego spojrzenia na galicyjską różnorodność: stwierdzenie, że był to kraj przeplatania się i mieszania języków, religii i narodów, kraj tolerancji, ale i nienawiści. Ta uwaga sprawiła, że z goryczą przywołałem w myślach Iva Andricia, który tutaj, w Krakowie, na Uniwersytecie Jagiellońskim studiował (studiów nie ukończył, ale w roku 1973 przyznano mu tytuł doktora honoris causa) i który swój kraj, Bośnię, widział w podobny sposób (o czym świadczy sławny „List z roku 1920”). Ale tak jak Andrić pozostał niezrozumiany – z Zagrzebia i literatury chorwackiej wypędzony, przez boszniacko‑muzułmańskich literackich luminarzy i nacjonalistów wyklęty – tak samo niezrozumiani bywają ci, którzy w Galicji rozpoznają tę dwoistość nienawiści i przenikania, nienawiści i wzajemnego rozpoznawania.

Galicyjskiej wystawie towarzyszy album liczący około pięciuset stron, w twardej płóciennej oprawie, w encyklopedycznym formacie, z kilkuset fotografiami i faksymiliami, tak wspaniale reprodukowanymi, że przypominają nam bohaterskie czasy miedziorytów. Oprócz delektowania się drukiem i niedościgłą polską grafiką (nawiasem mówiąc, czy chorwackie książki tylko w wykonaniu i w epoce Mihajla Arsovskiego mogły zasłużyć na miejsce na jednej półce z polskimi książkami i katalogami?) w tym katalogu, tak jak na wystawie, odnajdujemy coś, co jest cenne dla wyjaśnienia mitu Galicji: wielość perspektyw.

Po wprowadzeniu mówiącym o prawdziwej i wymyślonej historii nieistniejącego już królestwa następują interpretacje Galicji jako austriackiego, polskiego, ukraińskiego i żydowskiego mitu, co pozwala przedstawić, albo przynajmniej wyobrazić sobie, galicyjski mit o Galicji. Teksty – czy w ogóle trzeba o tym wspominać? – napisali autorzy z różnych krajów, a wielość ich perspektyw nie jest zdystansowana i akademicka, ale naprawdę interpretacyjna. O Galicji myśli się i mówi jako o zapamiętanym, udokumentowanym i przeżytym przekazie, dlatego wrażenie z wystawy i towarzyszącej jej książki nie jest ani trochę sugestywno‑polityczne, nawołujące do pojednania czy aktualnie proeuropejskie. Ta wystawa sama w sobie jest aktem artystycznym i manifestem, i swego rodzaju literacką propozycją. Proponuje oczywiście temat, na który moglibyśmy pisać eseje albo przełożyć go na wielkie formy epickie… I jedno, i drugie polscy i ukraińscy pisarze robią często. (Kilka kroków dalej na wystawie księgarni zobaczyłem powieść, o której od jesieni 2014 roku szumi cała Polska: „Księga Jakubowa” mojej ulubionej Olgi Tokarczuk. Wchodzę do środka, biorę do ręki ponadtysiącstronicową książkę, której opowieść osnuta jest wokół Jakuba Franka, rabina i żydowskiego odszczepieńca, człowieka swobodnie przekraczającego granice religii i tożsamości, Wschodu i Zachodu, judaizmu i chrześcijaństwa, chrześcijaństwa i Cesarstwa Osmańskiego… Jakub Frank nie był w wąskim sensie Galicjaninem, ale w istocie nim był, Frank to dziecię tego zadziwiającego i niemożliwego świata…)

Na wystawie oglądamy nieprawdopodobnie przejmujące i sugestywne antysemickie pocztówki z ostatnich dziesięcioleci XIX wieku, w których stanowiący większość katoliccy sąsiedzi wyszydzali swoich mojżeszowych braci. Ikonografia tych pocztówek, ich narracja i styl są wzorcem dla hitlerowskiej propagandy nazistowskiej, którą w 1941 roku ochoczo podchwycili chorwaccy ustasze i kleronaziści – co było widoczne także na owej potwornej antyżydowskiej wystawie z 1942 roku – ale i my dzisiaj możemy sobie wyobrazić, że te przedstawienia Żydów lichwiarzy, koślawych, długopalcych handlarzy drobnicą, którzy nosili zawieszone na szyi małe kramy z grzebykami, lusterkami i spinkami do włosów, dla ówczesnych ludzi nie miały tego znaczenia, jakiego nabrały z czasem. Oni nienawidzili swoich sąsiadów, ponieważ o takiej nienawiści nauczał ich Kościół, bo ci sąsiedzi byli biedni, niezwykli, odmienni, i dlatego, że tamci także nienawidzili ich, lecz ta nienawiść stanie się zabójcza i wyniszczająca dopiero w Niemczech lat trzydziestych, kiedy i antysemicka ikonografia nabierze swego dzisiejszego znaczenia.

Ale widzimy też fotografie żydowskich sokołów, gimnastyków i akrobatów, wśród których rozwinie się idea syjonizmu, owego ostatecznego oddzielenia się i powrotu do pramitycznej krainy. Galicyjska ziemia była płodnym gruntem różnych i przeciwstawnych idei, które wyrastały zarówno z partykularnych, nacjonalistycznych i rasistowskich mitów, jak i z uniwersalnych światowych mitów braterstwa i zrozumienia się wszystkich ludzi. W Galicji mogła się zjednoczyć Europa – lecz tego nie zrobiła. Tutaj Ukraińcy jednali się z Polakami po krwawej wojnie, jaką prowadzili ze sobą w czasie nazistowskiej okupacji. Galicja była miejscem podziału, Galicja jest miejscem pojednania. Polacy w latach sześćdziesiątych skierowali do Niemców wezwanie: „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Potem, ze Lwowa, Ukraińcy często mówili to samo do Polaków. Ta ziemia rzeczywiście nasiąkła ich krwią i tej krwi jest w niej więcej niż w ziemi wszystkich bałkańskich krajów razem. W tej galicyjskiej krwi mamy swój udział także my, Chorwaci, a jeszcze większy Bośniacy, w bitwach o Lwów i Przemyśl w latach 1914 i 1915. Mówię im, że istnieje także bośniacki galicyjski mit, który wiąże się jednak tylko z wojną. Wprawieni są nasi ludzie w umieraniu za ojczyznę, ale nie wiedzą, co robić, jeśli przeżyją. Wy macie Olgę Tokarczuk, mówię im, macie Oksanę Zabużko, wasz mit jest literacki, nasz to mit przemocy.

Patrzę na duży portret Franciszka Józefa I z rodziną i próbuję rozpoznać jego bratanka Franciszka Ferdynanda. Ja, kolega szkolny Gavrila Principa, sto lat później, w Krakowie, na ziemi swojej, w ojcowiźnie cudzej.

Z chorwackiego przełożyła Magdalena Petryńska

Teksty ukazały się w dzienniku „Jutarnji list” 20 X 2014 r. i 6 XI 2014 r.

Miljenko Jergović – poeta, prozaik, publicysta. Jeden z najwybitniejszych pisarzy chorwackich. Jego proza i poezja są tłumaczone na wiele języków, w tym polski. Laureat kilkunastu nagród bośniackich i chorwackich, a także Nagrody im. E.M. Remarque’a i Premio Napoli. Za powieść „Ruta Tannenbaum” został w roku 2007 uhonorowany Nagrodą im. Mešy Selimovicia za najlepszą powieść z obszaru Bośni i Hercegowiny, Serbii, Chorwacji i Czarnogóry oraz był nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Nagrodę tę zdobyła jego kolejna powieść „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” (2011). MCK opublikowało zbiór jego esejów „Muszkat, cytryna i kurkuma. Spojrzenie z Zagrzebia”
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka