Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Na peryferiach” Katarzyna Kotyńska, Tomasz Zarycki
A-
A+
Napięcie pomiędzy centrum a peryferiami w przypadku Galicji powraca nieustannie przez cały wiek XX, począwszy od spięć na linii Wiedeń – Lwów. Dla ziemiaństwa Galicji Wschodniej Lwów stanowił niewątpliwe centrum, dla austriackich urzędników mógł być miejscem zesłania na najdalsze peryferia. Zatęchła prowincja była więc jednocześnie kulturalną mekką. Napięcie to jest wreszcie obecne w projekcie ukrainizacji Kijowa, w opozycji między galicyjską prowincją a kijowskim centrum w czasach niepodległej Ukrainy.

Katarzyna Kotyńska: Wydaje się, że mit Galicji warto zestawić z mitem Kresów – oba mają w sobie element orientalizmu. W przypadku Galicji mamy jednak do czynienia z ciekawą sytuacją: równocześnie patrzymy na nią jako na coś dalekiego, peryferia, ale także mówimy: „My jesteśmy Galicją, ponieważ…”. Kresy, jak sądzę, pozbawione są tej wielowątkowej autorefleksji: Kresy same o sobie nie mówią i nie myślą, spojrzenie na nie jest zawsze spojrzeniem „z zewnątrz”.

Jako filolog na początek zajrzę do słownika. Peryferia to więc, po pierwsze, część zewnętrzna, oddalona od centrum, część czegoś, obrzeża, kraniec; po drugie, przenośnie: coś mało ważnego, drugoplanowego, błahostka. A więc my, badacze Galicji, powinniśmy czuć się uprzywilejowani – nie każdy bowiem może zajmować się błahostkami.

Wróćmy jednak do pierwszego elementu definicji: peryferia to „oddalona od centrum część czegoś”. W rozumieniu ekonomicznym, gospodarczym to stwierdzenie w odniesieniu do Galicji nie wydaje się dyskusyjne. Kiedy jednak zaczynamy mówić o wartościach, kulturze, poczuciu własnej tożsamości, musimy zapytać o definicję centrum, ponieważ Galicja sama o sobie chętnie myśli jako o centrum właśnie: być może pozostającym w opozycji do jakiegoś prawdziwego „centrum” politycznego, ośrodka realnej władzy, ale idea galicyjskiego Piemontu jest dla tej wizji czymś bardzo charakterystycznym.

Znane Polakom z dziewiętnastowiecznej historii przekonanie o tym, że Galicja jest centrum wszechświata, galicyjskim Piemontem, przynajmniej w rozumieniu kulturowym, a także poczucie wyższości kulturowej i patriotycznej powracają w kontekście ukraińskim. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku galicyjska ukraińskość staje się tą „lepszą” ukraińskością, a o jednym z pociągów kursujących między Kijowem i Lwowem mówi się wręcz, że lwowiacy jeżdżą nim ukrainizować stolicę młodego państwa. Ten lwowski desant na ogólnoukraińskie „salony władzy” wynikał z powszechnego wśród ukraińskich Galicjan przekonania, że to oni muszą budować państwo, ponieważ w Kijowie nie ma takich sił, które by sobie same poradziły z tym zadaniem.

Trudno jednoznacznie ocenić, co wynikło z tego przeświadczenia, interesujące jest jednak samo zjawisko. Z jednej strony, z ukraińskiego galicyjskiego punktu widzenia, czyli jeśli uznać Galicję za wzorzec, idea kulturowej i językowej ukrainizacji Kijowa miała sens. Natomiast ten ruch lwowskich elit w stronę stolicy, nieustanne ścieranie się pomysłów na to, co znaczy być Ukraińcem, miały swoją drugą stronę, ponieważ w pewnym zakresie umacniały przekonanie o unikalności galicyjskiego doświadczenia. Takie podejście znaleźć można na przykład w eseju Jurija Andruchowycza „Mała intymna urbanistyka”, w którym pisarz bardzo ostro zderza wizję Lwowa jako „swojego” świata i Kijowa, w którym „swoje” są co najwyżej pojedyncze wyspy wokół konkretnych osób – cala reszta natomiast jest zimna i nieprzyjazna i nawet sam pociąg w magiczny sposób zmienia się w miarę pokonywania przestrzeni w niesympatyczną blaszaną puszkę. „Centralny” Kijów zostaje przedstawiony jako mentalna, kulturowa prowincja, a „prowincjonalna”, odległa od oficjalnej stolicy Galicja – jako „prywatne centrum”.
Idźmy dalej. Peryferia są gdzieś na zewnątrz, na obrzeżach, na pograniczach. Tym samym nieostrość i przejściowość stanowią dla peryferii stan naturalny. Nawet jeśli w Galicji różne kultury – w tym przypadku ukraińska, polska, żydowska – istniały w dużym stopniu osobno, jako światy równoległe, mit wielokulturowej Galicji jest tak mocno zakorzeniony w jej postrzeganiu, że nie sposób się z nim nie liczyć. Z tego współistnienia bowiem – nawet osobnego – wynikają dzisiaj dla nas pewne skutki.

Wreszcie peryferia często pozostają w opozycji do centrum. Galicja jest tutaj wręcz modelowym przykładem tego pozycjonowania się w opozycji do centrum. Z perspektywy polskiej nie jest to może aż tak bardzo wyraźne, ale w XX wieku bardzo mocno widać tę tendencję w kulturze i literaturze ukraińskiej, w których mamy do czynienia z kolejnymi falami mody na galicyjskość bądź galicyjskości w ogóle. Ta opozycja może być bardzo twórcza i artystycznie płodna, pod warunkiem że peryferyjność nie staje się dla autorów czy myślicieli celem samym w sobie, że nie tracą oni z oczu faktu, iż peryferia nigdy nie istnieją same, ale muszą mieć jakieś centrum, żeby w ogóle pozostać sobą.

Owo napięcie pomiędzy centrum a peryferiami w przypadku Galicji powraca nieustannie przez cały wiek XX, począwszy od spięć na linii Wiedeń – Lwów. Dla ziemiaństwa Galicji Wschodniej Lwów stanowił niewątpliwe centrum, dla austriackich urzędników mógł być miejscem zesłania na najdalsze peryferia, dla ukraińskich studentów także był centrum, najbliższym możliwym, uważanym za swoje, nawet jeśli w niektórych okresach okazywało się, że łatwiej jest studiować w Krakowie czy Wiedniu. Zatęchła prowincja była więc jednocześnie kulturalną mekką, a ta podwójność wielokrotnie powraca w literaturze. Napięcie jest obecne w projekcie ukrainizacji Kijowa, w opozycji między galicyjską prowincją a kijowskim centrum w czasach niepodległej Ukrainy.

Co jednak działo się między tymi dwoma punktami w czasie? Polska narracja o Lwowie nie poświęca zbyt wiele uwagi miastu w okresie radzieckim. Choć formalnie ten czas istnieje, utożsamiany z końcem cywilizacji i całego znaczącego świata, czarną dziurą w historii, nie ma w polskim społeczeństwie potrzeby, żeby cokolwiek o nim wiedzieć. Tymczasem jeśli spojrzeć na ten okres z ukraińskiej – a nawet szerzej – radzieckiej perspektywy, okazuje się, że peryferyjny Lwów na zachodnich krańcach radzieckiego imperium był centrum kultury alternatywnej o sile porównywalnej z Wilnem – jeśli jednak w Wilnie dominowali raczej malarze, artyści, Lwów stanowił centrum kultury hipisowskiej. Dla całego Związku Radzieckiego był miejscem, niemal symbolem, wolności, w którym znalazły dla siebie pole rozmaite ruchy alternatywne i działania kontrkulturowe.

Co ciekawe, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy Galicja znów staje się centrum nowej kultury, młodzi pisarze i poeci tworzą świat istniejący równolegle do oficjalnego. Nie wchodzą z nim w otwarty konflikt, ale raczej „robią swoje”, a centrum tego paralelnego życia literackiego staje się nie tyle sam Lwów – który wciąż oczywiście jest bardzo ważny – ile Stanisławów. Nagle, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w prowincjonalnym – nawet na galicyjską prowincjonalną skalę – Stanisławowie zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe, wybucha życie literackie, kulturalne, organizowane są spotkania, wydawane teksty, które niedługo później niejako zarażają cała Galicję.

W kontekście dyskusji nad nieustannym ścieraniem się dwóch koncepcji ukraińskości, galicyjskiej i tej bardzo umownie nazywanej naddnieprzańską, którego apogeum wedle wielu komentatorów obserwować mogliśmy w wydarzeniach Euromajdanu, zastanowić się można na tym, kiedy wcześniej w historii kultury ukraińskiej zaistniała taka materialna przestrzeń realnego spotkania ludzi „stąd” i „stamtąd”. Wydaje się, że trzeba cofnąć się do drugiej połowy lat czterdziestych XX wieku i przenieść geograficznie nieco dalej na zachód – do obozów dipisów na terenach Niemiec. To w jednym z nich powstało ugrupowanie artystyczne MUR (Mysteckij Ukrainskij Ruch, Ukraiński Ruch Artystyczny), w którym – jak twierdzą niektórzy – po raz pierwszy w historii rzeczywiście musieli współpracować ze sobą Galicjanie z Naddnieprzańcami. Wcześniej oczywiście pojawiały się z obu stron próby, by nie tracić kontaktu i tworzyć wspólną literaturę i kulturę ukraińską, natomiast jest dość charakterystyczne, że te punkty realnego spotkania, rzeczywistego ścierania się koncepcji były raczej rzadkie w historii ukraińskiej kultury. Można zastanawiać się, co wynikło z tamtego emigracyjnego spotkania dla kultury krajowej, istotniejsze natomiast wydaje się pytanie, co będzie skutkiem tego dokonanego na Majdanie radykalnego przeformułowania ukraińskiego myślenia o własnej tożsamości. Wydaje się bowiem, że po raz pierwszy w historii może wykrystalizować się ogólnoukraińskie społeczeństwo obywatelskie, a Ukraińcy mają szansę przejść od postulatów do rzeczywistego działania. Bardzo jestem ciekawa, co z tego wyniknie.

Tomasz Zarycki: Mój pradziadek walczył w pierwszej wojnie światowej jako żołnierz armii rosyjskiej, pracował bowiem dłuższy czas w belgijskiej hucie w Donbasie. Cała rodzina uciekła stamtąd do Polski w 1918 roku. We wspomnieniach mojego urodzonego pod Donieckiem dziadka Donbas jawi się jako świat idealny: wielokulturowa, kosmopolityczna wspólnota, pełna zachodnich fabryk, kin i gazet. To świat, w którym nowoczesność przychodzi z zachodniego centrum bez żadnego pośrednictwa. Ten mit Donbasu, który kultywował dziadek, jest dziś zupełną abstrakcją, nigdzie indziej nie spotkałem się z taką wizją przeszłości tego regionu. Raz jedynie znalazłem w domu rodziny starych belgijskich przemysłowców na honorowym miejscu album o świetności przemysłu na tym terenie. Mit ten, po części uzasadniony, po części idealistyczny i pomijający ciemne strony historii regionu i szerzej – industrializacji Rosji na przełomie wieku XIX i XX, dobrze jednak pokazuje, jak dużo istnieje potencjalnych, ale prawie nierozpowszechnionych mitów na temat świata, w którym żyjemy. Jako socjolog stoję bowiem na stanowisku, że cała rzeczywistość społeczna może być rozumiana jako mityczna. Nie ma przecież twardego sposobu, żeby odróżnić jednoznacznie prawdę od mitu, szczególnie w zakresie przypisywania pewnym społecznościom, krajom, regionom czy kulturom określonych cech. Uznać więc można pojęcie mitu za sposób na deprecjonowanie politycznie niepoprawnych uogólnień. Żyjemy jednak w świecie społecznym, w którym uogólnianie i podsumowywanie jest nieuniknione. Cały czas tworzymy uproszczenia, dokonujemy selekcji, wyjmujemy pewne elementy z kontekstu, na przykład wybieramy pewne wydarzenia, grupy czy jednostki z danego obszaru i uznajemy je za istotę danego regionu, czasu czy procesu.

Historycy, angażując się w rozważania na temat mitu, mimowolnie wchodzą więc w coś, co można określić pracą polityczną, ideologiczną. Polega ona przede wszystkim na oddzielaniu uogólnień akceptowanych, nawet jeśli nieco naciąganych, ale uznawanych za pożyteczne ze względu na swoje przesłanie, od tych, które uznajemy za trudne z różnych powodów do przyjęcia. Spójrzmy na przykład na trwający w Polsce spór o spuściznę I Rzeczypospolitej. Wraca ciągle pytanie o to, czy jest to skarbnica pozytywnych wartości, wzorzec demokracji, wielokulturowości, czy może raczej antynowoczesne obciążenie polskości, od którego się musimy uwolnić?

Francuski historyk Daniel Beauvois mówił, że Polacy powinni się wreszcie wyzwolić od strasznego mitu I Rzeczpospolitej, który jest dla nich obciążeniem, bo choć odwołuje się do faktów, pokazuje jedynie te, które uważa za esencjonalne dla tej spuścizny. Stanowisko Beauvois, choć uprawnione, jest w dużym stopniu subiektywne i polityczne. Deprecjonuje bowiem nasze prawo do posługiwania się tym mitem jako znaczącą podstawą dla definicji polskiej tożsamości czy w ogóle definicji kultury obywatelskiej w Polsce. Na tej samej zasadzie można by podważać mit rewolucji francuskiej, akcentując jej ciemne strony i wywodzić z nich wniosek, że nie jest uprawnione posługiwanie się pamięcią o niej jako o pozytywnym ideale.

Wydaje się, że ważnym elementem tego, co możemy nazywać mitem Galicji, jest jego aspekt orientalistyczny. Pojęcie orientalizmu, ukute przez Edwarda Saida, oznacza patrzenie na wschód jako na coś gorszego, niebezpiecznego i kulturowo zdeterminowanego, wielorakie deprecjonowanie wschodniości. W wypadku studium Saida chodziło o Bliski Wschód, jednak wielu badaczy, jak choćby Larry Wolff, wskazywało, że ten sam problem orientalizmu można odnieść do zachodniego spojrzenia na szeroko rozumianą Europę Wschodnią. Wolff wyznacza klasyczny schemat symbolicznej deprecjacji, która powstaje w sytuacjach centro-peryferyjnych.

Centrum zawsze patrzy na peryferie z góry, czasem z pogardą, czasem tylko z pobłażaniem. Nierzadko nawet formy uznania, dowartościowania mogą mieć charakter protekcjonalizmu, czego typowym przykładem jest kulturalizm, czyli definiowanie obszarów peryferyjnych w kategoriach kultury jako ich głównej wartości, które ma kompensować słabość polityczną i gospodarczą tych terenów. Ten orientalistyczny mechanizm ma w przypadku Europy Środkowej charakter gradualny, stopniowalny. Węgierski socjolog Attila Melegh pisał o gradiencie orientalistycznym, Jeremy Straughn mówił o orientalizmie fraktalnym, a Milica Bakic-Hayden o orientalizmie zagnieżdżonym, czyli reprodukowaniu się orientalizmu na coraz niższych poziomach podziałów przestrzennych aż po postrzeganie jako gorsze, bo wschodnie dzielnice niektórych miast. Galicja jest tu dobrym przykładem orientalizmu na poziomie regionalnym. Z jednej strony z punktu widzenia Wiednia była peryferiami, może nie przez wszystkich, ale w znaczącym stopniu deprecjonowanymi, postrzeganymi jako coś dalekiego, gorszego, mało atrakcyjnego. Jednak jak się wydaje, galicyjskość jest dziś w kontekście polskim czymś znacznie lepszym od różnie rozumianej wschodniości. Tym znaczącym „obcym” galicyjskości do dziś jest Kongresówka, a de facto Rosja, co przejawia się nie tylko w komentarzach, które słyszeć można regularnie na temat geografii wyborczej kraju, ale również w politycznych happeningach – jak choćby w słynnym epizodzie, kiedy Jan Maria Rokita postanowił wystawić posterunki na dawnej granicy austriacko-rosyjskiej po przegranej Lecha Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim. Podobną tendencję obserwujemy w Ukrainie, gdzie wschodniość, a bardziej konkretnie rosyjskość rozumiana jako gorszość, jest czymś, od czego się ucieka i w opozycji do czego funkcjonuje ukraiński mit Galicji.

Współczesna atrakcyjność mitu Galicji ma w sobie istotny element konfiguracji geopolitycznej. W dalszym ciągu rdzeń układu polityczno-gospodarczego świata, a w szczególności Europy, leży w Europie Zachodniej. Im bardziej oddalamy się od tego rdzenia, tym bardziej rośnie gradient orientalistyczny. Nie ma tu prostej zależności od struktur ekonomiczno-politycznych, jednak symboliczna produkcja deprecjonujących obrazów jest pośrednio powiązana z geoekonomiczną konfiguracją sił we współczesnej Europie, gdzie z jednej strony mamy Niemcy czy Austrię, które są krajami silnymi gospodarczo, a jednocześnie atrakcyjnymi, obdarzonymi bardzo mocnym kapitałem symbolicznym. Są to kraje, które mają zdolność do definiowania tego, co nowoczesne, postępowe, cywilizowane. Z drugiej strony mamy Rosję, która tę siłę utraciła, choć trzeba pamiętać, że orientalizacja Rosji nie jest zjawiskiem odwiecznym i nieprzerwanym.

Polemizowałbym w tym kontekście z tezą, że orientalny mit Europy Wschodniej powstał w oświeceniu i od tamtej pory sam się reprodukuje, że jest to błędne wyobrażenie o wschodniej części kontynentu, które trwa mocą inercji. Zdarzają się bowiem momenty, kiedy ten mit bardzo słabnie albo prawie zanika, co jest zazwyczaj związane z powstawaniem jakichś silnych bytów ekonomiczno-politycznych na wschodniej flance Europy. Najwcześniejszym okresem, w którym ten orientalizm nie istniał, była epoka potęgi I Rzeczpospolitej, a opisywany przez Wolffa mit orientalistyczny jest efektem jej upadku i elementem legitymizacji jej podboju. Potem następuje epoka napoleońska, podczas której Rosja odnosi tak wielkie sukcesy, że jej orientalizacja słabnie; wreszcie boom gospodarczy w Rosji na przełomie XIX i XX wieku, dzięki któremu – szczególnie w Kongresówce – rośnie atrakcyjność Rosji. Obecnie przyjęta jest narracja inteligencka, antyrosyjska, wystarczy jednak spojrzeć na autorów z epoki, na przykład Mariana Zdziechowskiego, który napisał esej o wpływach rosyjskich na polską duszę, o atrakcyjności rosyjskiej kultury dla polskiej młodzieży i płynących z tego faktu niebezpieczeństwach.

Polska pamięć zbiorowa fakt ten właściwie wyparła, co było, jak sądzę, związane z katastrofą Imperium Rosyjskiego, a w szczególności jego systemu gospodarczego. Galicja, szczególnie pod koniec XIX wieku, rozwijała się znacznie wolniej od obszaru Królestwa Kongresowego (populacja Lwowa czy Krakowa to sto kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, podczas gdy Warszawa ma w tym czasie już prawie milion, Łódź – sześćset tysięcy). Kongresówkę wyróżnia wówczas znacząca akumulacja kapitału i dynamiczny rozwój gospodarczy, czemu kres kładzie pierwsza wojna światowa, wraz z którą znikają znaczące zasoby ekonomiczne regionu, a w ślad za zmianami politycznymi ginie cała pamięć o pozytywnych aspektach rozwoju gospodarczego w ważniejszych ośrodkach zaboru rosyjskiego. Rosyjskość znów staje się nieatrakcyjna. Na chwilę zainteresowanie Rosją pojawia się w momentach większych sukcesów Związku Radzieckiego, ale po 1968 roku atrakcyjność tego państwa słabnie i wraca idea Europy Środkowej. Wzrost popularności mitu galicyjskiego w latach osiemdziesiątych jest pochodną tej słabnącej siły projektów wschodnioeuropejskich i wzrastającej, jednostronnej dominacji zachodniego rdzenia nad naszą częścią Europy. W 2016 roku Uniwersytet Warszawski będzie obchodził rocznicę założenia przez cara Aleksandra I i może stanie się to okazją, żeby zacząć mówić o okresie rosyjskiego panowania nad tą częścią Polski. Panowanie to miało dużo ciekawych aspektów, niekoniecznie negatywnych. Jak się wydaje, nie ma jednak ku temu dobrego kontekstu politycznego i prawdopodobnie okazja ta nie będzie mogła być wykorzystana do przełamania ciemnego stereotypu Kongresówki.

Inny mit orientalistyczny, który łączy wiele podobieństw z mitem Galicji, to Kresy – mit wyższości polskiej misji cywilizacyjnej. Ma on dwa oblicza: z jednej strony krytykowany jest za polski kolonializm, orientalizm i polonocentryczność, z drugiej – istnieją warianty mitu Kresów jako miejsca inkluzywnego, wielokulturowego, w którym za polskim pośrednictwem zachodnia kultura przenoszona jest na obszary wschodnie. Można notabene zadać sobie pytanie, czy mit polskich Kresów jest badany i dekonstruowany za naszą wschodnią granicą równie intensywnie jak mit austriackiej Galicji poddawany jest refleksji w Polsce. Jeśli nie, to z czego właściwie wynikają te różnice?

Zamykając te uwagi, pozwolę sobie zauważyć, że obecna wojna w Ukrainie toczy się również o przyszły kształt Rosji. W tym kontekście zasadniczą kwestią jest, czy uznajemy za istotę Rosji jej cechy negatywne, czy jednak jest ona dla nas krajem, który może się zmienić. Byłoby to więc pytanie o nasz mit Rosji. Warto zwrócić uwagę, że jeśli Rosja zmieni kiedyś oblicze na takie, które będziemy uważać za bardziej przyjazne, w dużym stopniu stracą rację bytu różne narracje, które budowane są w opozycji wobec rosyjskości. Wymusi to poważne zmiany w kształcie wielu naszych mitów narodowych i regionalnych. Tymczasem już samo dopuszczenie myśli, że mimo wszystko może powstać kiedyś inna Rosja, że los i natura tego kraju nie są zdeterminowane wyłącznie przez jego historię i kulturę, wydaje się dzisiaj dość radykalnym postulatem. Myślę jednak, że ocena, czy potencjalnie bardziej pozytywna wizja przyszłości Rosji winna być brana przez nas pod uwagę, stanowi w dużej mierze pytanie polityczno-subiektywne, na które naukowiec nie może dać jednoznacznej odpowiedzi. Pozostaje mu wskazać kontekst polityczny definiujący ramy naszej debaty, w której Rosja postrzegana jako kulturowo zdeterminowana, odwieczna, zagrażająca nam choćby swym duchowym wpływem barbaria, stanowi racją bytu dla znacznej części naszych narodowych i regionalnych mitów.

Katarzyna Kotyńska – naukowo związana z Instytutem Slawistyki PAN, tłumaczka literatury ukraińskiej, ukrainistka, literaturoznawczyni. Laureatka Nagrody dla Tłumacza przy Nagrodzie Literackiej Europy Środkowej “Angelus” za przekład powieści Oksany Zabużko „Muzeum porzuconych sekretów” (2013). Wydała książkę „Lwów: o odczytywaniu miasta na nowo” (2015).
Tomasz Zarycki – socjolog i geograf społeczny, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i tamże dyrektor Instytutu Studiów Społecznych im. Profesora Roberta B. Zajonca.
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka