Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Mit z zasmażką” Katarzyna Kotyńska
A-
A+
„Tango śmierci” Jurija Wynnyczuka było jedną z najbardziej oczekiwanych książek jesieni 2012 roku. Autor zapowiadał podjęcie tematu wspólnego życia przedstawicieli różnych narodowości w międzywojennym Lwowie, a głównymi bohaterami miała być czwórka przyjaciół – Ukrainiec, Polak, Żyd i Niemiec. Ogromna liczba tekstów literackich i dokumentalnych o życiu miasta w tym okresie oraz intensywność dyskusji o wielokulturowości Lwowa mogły dostarczyć zarówno inspiracji, jak i materiału do stworzenia panoramy, której rzeczywiście brakowało. Może się to wydać zaskakujące, ale po 1991 roku nie pojawiła się żadna powieść wykorzystująca ten temat.

Pierwsze recenzje „Tanga” były entuzjastyczne. Podkreślano nowatorstwo autora, mistrzostwo stylistyczne, wciągającą intrygę, pełnokrwistość postaci. Książka zyskała ogromną popularność, wskoczyła na pierwsze miejsca list bestsellerów, a ukoronowaniem sukcesu stała się nagroda BBC „Książka Roku 2012”.
Bardzo szybko pojawiły się również recenzje krytyczne. Co ciekawe, łatwo dostrzec symetrię zachwytów i zarzutów: tam, gdzie jedni mówią o nowatorstwie, drudzy – o wtórności graniczącej z plagiatem, wciągającej intrydze przeciwstawiana jest nuda i przewidywalność, przekonującym bohaterom – tychże bohaterów papierowość.

Niewątpliwie powieść – w obu wątkach, „historycznym” i „współczesnym” – w dużej części jest kolażem znanych motywów, czasem rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka, czasem nieco mniej oczywistych. Wynnyczuk sam mówi o nich jako o „podwodnych prądach” i wpisanych w tekst „aluzjach” dla bardziej wymagających czytelników. Znacznie radykalniej ocenił większość z tych „aluzji” lwowski krytyk literacki Andrij Drozda: zarzuca on autorowi balansowanie na granicy plagiatu, zwłaszcza w rozdziale stanowiącym streszczenie jakoby przypadkowo odnalezionego przez jednego z bohaterów traktatu o lustrach filozofa De Selby, a w istocie – fragmentu powieści irlandzkiego pisarza Flanna O’Briena. Na O’Brienie lista „pomysłodawców” się nie kończy, by ograniczyć się do podobieństw najbardziej widocznych, dorzucę tylko Jorge Luisa Borgesa, Natalkę Śniadanko i Oksanę Zabużko.

Również obraz międzywojennego i wojennego Lwowa został posklejany z motywów znanych każdemu, kto czytuje leopoliana. Na przykład opis znanej knajpy Atlasa przywędrował wprost ze wspomnień Andrzeja Chciuka (tranzytem przez „Knajpy Lwowa” tegoż samego Wynnyczuka), a „pusty”, jeśli chodzi o rozwój akcji, rozdział opowiadający historię człowieka‑muchy, który spada na bruk z lwowskiego wieżowca, jest w istocie rozpisaną na kilkanaście stron brodatą anegdotą. Z punktu widzenia doświadczonego czytelnika ten „żywy, międzywojenny Lwów” to nie przekonująca kreacja, lecz rozłażący się w szwach patchwork ze starych gałganków.

Spójrzmy teraz na „Tango śmierci” z innej perspektywy. Krytyczne oceny pochodzą od odbiorców znających miejscowy kontekst historyczny i kulturowy. Co jednak się dzieje, gdy książkę tę weźmie do ręki ktoś, kto Lwów zna jedynie z lekcji geografii? Pojawiły się głosy, że zarzucanie Wynnyczukowi wypaczania obrazu Lwowa i jego historii można porównać z krytykowaniem Dana Browna za to, że „Kod Leonarda Da Vinci” nie nadaje się na podręcznik do historii Kościoła: literatura popularna nie jest wszak po to, by uczyć czy poruszać trudne problemy w poszukiwaniu katharsis. Ma bawić, wzruszać, ewentualnie zachęcać do dalszych eksploracji. To się najwyraźniej Wynnyczukowi udało: jego powieść zakorzenia te obrazy i motywy w wyobraźni masowego odbiorcy – bo rzeczywiście po ukraińsku (zresztą barwnym, soczystym i bogatym galicyjskim dialektem) po raz pierwszy zostały one zgromadzone pod jedną okładką, chociaż brane pojedynczo są już w większości znane, choćby z wcześniejszych książek samego Wynnyczuka. Jak się wydaje, przy powierzchownym odczytaniu lwowska idylla à la Wynnyczuk i tym razem broni się znakomicie. Potwierdzają to również głosy pochodzących spoza Lwowa czytelników.

Czy jednak rzeczywiście możemy zakończyć rozmowę o „Tangu śmierci” machnięciem ręki: ot, literatura popularna, autor ma prawo do dowolnej dawki fikcji i postmodernistycznego kolażu, to nie dzieło naukowe, tylko czysta rozrywka? Czy ta wielokulturowa idylla z wyraźnym ukraińskim akcentem jest tak nieszkodliwa (ba, nawet pożyteczna), jak wydaje się autorowi i części krytyków?

Jest tu bowiem problem znacznie moim zdaniem poważniejszy, a dotyczący obrazu Innego. Powieść zamierzona została między innymi jako prezentacja międzywojennego Lwowa. Spośród przyjaciół narratora najwięcej uwagi poświęcono jego żydowskiemu koledze, on także stanowi ogniwo spinające wątek „historyczny” ze „współczesnym”. Pora więc zadać pytanie, czy owa wielokulturowość, w której przedwojenne istnienie Wynnyczuk głęboko wierzy, o czym niejednokrotnie sam mówił, jest w „Tangu” rzeczywiście odmalowana czy tylko upozorowana?

Otóż powieściowy Żyd to nie żywy człowiek, lecz figurka z wertepu – jasełkowego przedstawienia, realizująca zewnętrznie atrakcyjne, ale pozbawione wewnętrznej treści rytuały i czynności. Najpełniej widać to w opowieści o żołnierzach sowieckich, którzy umarli z przepicia w mieszkaniu Żyda – idealistycznego komunisty (czyli stereotyp na stereotypie). Wątek ich pogrzebu, dzięki przekupstwu zorganizowanego na cmentarzu żydowskim i jakoby według żydowskiej tradycji – choć przez czeskiego, katolickiego przedsiębiorcę pogrzebowego, jest nieprawdopodobny, a w dodatku niespójny, ale doskonale wpisuje się w obserwowany z dalekiego „zewnątrz” obraz wspólnoty żydowskiej. Drobny przykład tej przedziwnej konstrukcji: chłopcy, by udawać pogrążoną w żalu rodzinę, zakładają kapelusze, spod których w roli pejsów wystają pakuły. Zmarli wiezieni są na cmentarz z wieńcami i świecami, choć tradycja żydowska na takie dekoracje nie zezwala – a skoro potrzebne są sztuczne pejsy, to chyba powinniśmy mieć do czynienia z rodziną przestrzegającą tradycji.

Inny nie zostaje tu poddany refleksji, wręcz przeciwnie – skonstruowany jest z typowych, obecnych w wyobraźni zbiorowej stereotypów: oto sprytni Żydzi, z którymi za pieniądze wszystko można załatwić, choć wyglądają dziwacznie i śpiewają lamenty pogrzebowe w niezrozumiałym języku.

Drugi moment, jeszcze bardziej niepokojący, to opisana w komediowej, anegdotycznej konwencji scena pogromu z roku 1941 (warto dodać, że Wynnyczuk podczas spotkań autorskich zaprzecza, jakoby doszło wówczas do jakiegokolwiek pogromu: jest zdania, że to tylko Polacy pobili kilku Żydów współpracujących z sowietami, a na pewno nie kobiety, dzieci i starców; względnie, że „szumowiny” urządziły rozróbę w żydowskiej dzielnicy). Inny jest tu obiektem obserwacji, przedmiotem, służącym jakiemuś (tu: brutalnemu) traktowaniu, a nie zasługującym na elementarną empatię podmiotem, osobą, jednostką ludzką.

Lista zarzutów nie kończy się na obrazie Innego, jednak z braku miejsca tylko zasygnalizuję pozostałe problemy. Przede wszystkim moje ogromne wątpliwości budzi obraz powieściowych kobiet. Z grubsza rzecz ujmując, dzielą się one na dwie grupy: pierwsza – młode, seksowne studentki, wpatrzone w narratora wątku „współczesnego” (alter ego autora, o czym sam Wynnyczuk mówi wprost) jak w obrazek, oraz druga – rozplotkowane, przyziemne, ekscentryczne, wścibskie (w różnych proporcjach) babiszony w rozkłapanych kapciach. Przekroczenie granicy wieku dojrzałego, rozumianej jako macierzyństwo, nieodwracalnie przemienia w tym świecie Kobietę w Babę.
W pewnym sensie taki podział pasuje do ogólnej koncepcji części współczesnej, którą, jak mi się wydaje, najtrafniej scharakteryzować można jako harlequin dla mężczyzn w kryzysie wieku średniego. Oto, jeszcze w czasach radzieckich, niezrozumiany przez rodzinę naukowiec porzuca żonę, syna oraz etat, by w pełni oddać się swojej pasji. Zarabia pisaniem recenzji i artykułów, co wystarcza mu na życie oraz – uwaga – płacenie przyzwoitych alimentów. Z czasem zyskuje, i to nie w kraju, ale na Zachodzie, wielką i mającą przełożenie na stan jego finansów (!) reputację naukową i żyje na nienajgorszym poziomie dzięki dochodom z publikacji na wspomnianym Zachodzie. Ściśle naukowych publikacji. W skrajnie niszowej dziedzinie.

Wątek dowolnego współczesnego harlequina rozwija się typowo: główna bohaterka, silna i samodzielna, ale biedna i samotna, w wyniku radykalnej zmiany życiowej spotyka miłość swojego życia i wszystko układa się pięknie po kres ich dni. Prawdopodobieństwo nie jest istotne, ważna jest atrakcyjność i pozycja wydarzeń na skali „wymarzone”. Tu mamy w istocie do czynienia z powtórzeniem tego schematu, mimo pewnych nadprzyrodzonych komplikacji i nadnaturalnych bonusów: ascetyczna samotność prowadzi na szczyty naukowej sławy oraz w objęcia tej jedynej, prawdziwej i rozumiejącej kobiety. Młodej i pięknej, rzecz jasna.

Dodajmy do tego drobne, acz denerwujące błędy faktograficzne (chłopcy obchodzą „trzy Boże Narodzenia” – według kalendarza gregoriańskiego, juliańskiego i… żydowskiego; jemioła kwitnie na różowo; maglownica to inaczej tara itp.) – i otrzymujemy koktajl pozornie lekki i zabawny, a w istocie mdły i niestrawny.
A najciekawsze w tym wszystkim jest, że ta nieudana, wtórna, męcząca powieść jest równocześnie, wraz z całą wokół niej dyskusją, książką niezwykle ważną dla zrozumienia ukraińskiej dyskusji tożsamościowej. Taka zła, a taka ważna.

Katarzyna Kotyńska – naukowo związana z Instytutem Slawistyki PAN, tłumaczka literatury ukraińskiej, ukrainistka, literaturoznawczyni. Laureatka Nagrody dla Tłumacza przy Nagrodzie Literackiej Europy Środkowej “Angelus” za przekład powieści Oksany Zabużko „Muzeum porzuconych sekretów” (2013). Wydała książkę „Lwów: o odczytywaniu miasta na nowo” (2015).
×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka