Tłumacz Migam - Międzynarodowe Centrum Kultury Svg Vector Icons : http://www.onlinewebfonts.com/icon Tekst łatwy do czytania i rozumienia Informacje dla zwiedzających
„Widzialne i niewidzialne w Czarnobylu” Andrij Lubka
A-
A+
My znajdujemy kości jaszczurów pod skałami wieków pradawnych,
Na cmentarzach miast naszych kiedyś metalowe kości odnajdą.

Bohdan Ihor Antonycz (1909–1937), ukraiński poeta rodem z Łemkowszczyzny

Wkraczając na teren strefy zakazanej wokół czarnobylskiej elektrowni atomowej, człowiek mimo woli czuje się jak archeolog lub nawet przybysz z innej planety, który przyleciał na Ziemię i w zadziwieniu ogląda pozostałości ludzkiej cywilizacji. Te pozostałości są żałosne i potworne, porzucone miasta – brzydkie, nawet przyroda jest zniszczona i uszkodzona przez człowieka. Ale samo doświadczenie tego szoku kulturowego bez wątpienia jest warte podróży do Czarnobyla. Wprawdzie nie jako do terenu skażenia radioaktywnego i straszliwej katastrofy technogenicznej, ale jako do muzeum kultury – komunizmu, totalitaryzmu, XX wieku, jeśli patrzeć w węższej perspektywie, i ogólnie ludzkiej cywilizacji, jeśli mielibyśmy powiedzieć całą prawdę.

Kiedy wyjeżdżamy samochodem z Kijowa do strefy czarnobylskiej, najpierw dziwi nas sama droga. Ogólnie drogi są na Ukrainie straszne, normalna nawierzchnia występuje tylko w dzielnicy rządowej w Kijowie i na szosie do lotniska w Boryspolu, dokąd często jeżdżą władze państwowe. Przez pierwsze dwadzieścia kilometrów tłumaczymy więc idealny stan drogi tym, że prowadzi ona do rezydencji zbiegłego prezydenta Janukowycza, gdzie obecnie urządzane jest muzeum ukraińskiej korupcji. Ale oto mijamy skręt do wsi Nowi Petriwci, gdzie właśnie wypoczywał były dyktator, a nawierzchnia pozostaje idealna aż do samej Zony. Później dowiemy się, że taki asfalt istnieje dzięki Japończykom, głównym inwestorom sarkofagu nad dawnym blokiem energetycznym, którzy często przyjeżdżają tu prowadzić badania i inspekcje, oraz dzięki nieobecności miejscowych, Ukraińców; ponieważ ich stąd wysiedlono, nie jeżdżą w tę stronę. Nasz przewodnik mówi wprost: „Gdyby tu dalej mieszkali miejscowi, to nawet śmiertelnie radioaktywne ściany reaktora by rozkradli, o drodze nie wspominając”.

Maruderstwo i kradzieże

I rzeczywiście: pomimo wstrząsających rozmiarów katastrofy i trzydziestokilometrowej strefy zakazanej, największe wrażenie wywiera w Zonie ogrom ludzkich wad. Awaria w czarnobylskiej elektrowni jądrowej wydarzyła się prawie trzydzieści lat temu, 26 kwietnia 1986 roku. W wyniku wybuchu reaktora do otoczenia przedostało się wówczas ponad trzysta Hiroszim promieniowania. Władze komunistyczne ZSRR początkowo usiłowały na wszelkie sposoby ukryć tragedię i 1 maja w miastach, w tym w trzymilionowym wówczas Kijowie, położonym zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od epicentrum wybuchu i na linii wiejącego tamtego dnia wiatru, odbyły się tradycyjne pochody. Zamiast przestrzegania kwarantanny, zamykania okien i unikania świeżego powietrza, miliony ludzi wypędzono na centralne place miast. W pierwszych szeregach, obok komunistycznych transparentów, szły dzieci.

Ale już po kilku dniach, kiedy o katastrofie dowiedział się cały świat, podjęto decyzję o ewakuacji ludności z trzydziestokilometrowej strefy wokół elektrowni. Dlaczego akurat trzydzieści kilometrów – nie wie nikt. Wśród tych, którzy brali udział w likwidacji szkód, krąży wersja, że generał, który kierował operacją, po prostu nakreślił cyrklem okrąg na mapie, a dopiero potem okazało się, że ma on właśnie takie rozmiary. Jakkolwiek było, do 6 maja władza wysiedliła z tej strefy ponad dwieście tysięcy ludzi; ponad setka miast i wsi została opuszczona. Ich mieszkańcom zabroniono przed ewakuacją zabierać rzeczy z wyjątkiem dokumentów i najniezbędniejszej odzieży.

Wiedziałem o tym z książek i filmów dokumentalnych, więc bardzo się zdziwiłem, kiedy trafiłem do Zony: w porzuconych budynkach, mieszkaniach, szkołach, sklepach, fabrykach nie zostało prawie nic. Maruderzy, którymi zazwyczaj byli sami likwidatorzy, rozkradli wszystko. Ze słupów zdjęto przewody elektryczne, bo są zrobione z metali kolorowych, wszystkie dające się ruszyć metalowe przedmioty także wywieziono i sprzedano na złom. W mieszkaniach porzuconego miasta Prypeć nie został ani jeden kaloryfer, nawet na szesnastych piętrach. Potem sprzedawano je w Kijowie, który po upadku komunizmu przeżywał boom budowlany. Oczywiście nikt kupującym nie mówił, że to metal skażony radioaktywnie. Podobnie z mieszkań, restauracji i nawet szkolnych stołówek wykradziono wszystkie talerze, łyżki, noże i resztę – i pewnie do dziś ktoś ich używa, nic nie wiedząc o promieniowaniu. Ile czarnych kwiatów raka rozkwitło w ludziach, którzy ogrzewają się przy tych kaloryferach we własnych domach, jedzą tymi widelcami i piją z tych kubków? A ilu ludzi do dziś z zachwytem patrzy na obraz na swojej ścianie, nie domyślając się, że wcześniej wisiał w domu mieszkańców Czarnobyla, więc teraz promieniuje nie pięknem, lecz śmiertelną radioaktywnością?

Tak więc z mieszkań wyniesiono i sprzedano wszystko, co – zdaniem maruderów – miało jakąś wartość: sprzęty gospodarstwa domowego, naczynia, odzież, umywalki, dywany, obrazy, grzejniki, fotele i kanapy. Pozostały tylko zniszczone wielkie meble, które trudno transportować i… książki. Tak, właśnie książki nie wydały się złodziejom wartościowe, więc do dziś zalegają na parapetach, w szafach, na podłodze szkolnych sal. Tak oto książka kolejny raz przegrała z widelcem, czyż nie jest to trafna ilustracja naszych czasów?

Rezerwat komunizmu

Czego w strefie z pewnością nie zobaczycie, to promieniowania. Jest niewidzialne i prawie dwie setki starych ludzi, którzy w latach dziewięćdziesiątych samowolnie i nielegalnie wrócili, by mieszkać w Zonie, w ogóle wątpią w jego istnienie. A dziś do czwartego bloku można podejść niemal na krok – i licznik nie zacznie piszczeć. Ziemię wokół reaktora „zdejmowano” kilkukrotnie, a asfalt setki razy myto specjalnym preparatem, więc teraz można tam swobodnie dojechać samochodem (przepustkę trzeba mieć tylko dla ochrony przy wjeździe do strefy, wyrabia się ją na dwa tygodnie przed podróżą). Jeśli jednak zejdziecie z drogi choćby o dwa metry albo staniecie na mchu, tym najsilniejszym pochłaniaczu promieniowania, to poziom napromieniowania natychmiast kilkudziesięciokrotnie przekroczy normę.

Z powodu niewidzialności promieniowania strefa zakazana jest rezerwatem raczej nie katastrofy technogenicznej, lecz komunizmu i życia w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Powstaje wrażenie, że wehikuł czasu przerzucił nas do Związku Radzieckiego. Bo od 1986 roku nie zaszła tu żadna zmiana: domy, okna, infrastruktura pozostały radzieckie. Żadnego szyldu reklamowego, żadnych jaskrawych kolorów, wszystko szare i brzydkie – zapewne tak właśnie powinno wyglądać idealne miasto komunistyczne. Jest nawet cerkiew – działająca prawosławna świątynia patriarchatu moskiewskiego. Przy wejściu napis po rosyjsku: „Kobiety! Przed wejściem zetrzyjcie szminkę!”. Kilka razy w różnych miejscowościach podchodzę do pomników i monumentów z nadzieją, że znajdę wreszcie coś poświęconego tragedii czarnobylskiej. Ale gdzie tam – wszędzie a to pomniki Bohaterów Związku Radzieckiego, a to coś o forsowaniu rzek i wyzwalaniu z rąk faszystowskich najeźdźców. Nazwy ulic – Lenina, Sowiecka. Na centralnym placu – pomnik Lenina. Czas zamarł tu 26 kwietnia trzydzieści lat temu. Na budynkach wszędzie symbole nieistniejącego już imperium, sierpy i młody rdzewieją na bramach, na anachronicznych „tablicach sławy” w miastach, w „czerwonych kącikach” szkół i instytucji kulturalnych. Na jednym z wysokich bloków mieszkalnych z ogromnych liter ułożony napis, który dziś wywołuje tylko gorzki uśmiech: „Niech pokojowy atom będzie robotnikiem, nie żołnierzem”.

Miasto-duch

Myśli o prawdziwej marności nad marnościami nachodzą mnie w Prypeci. To miasto-nastolatek, przecież zaczęto je budować dopiero w 1970 roku dla personelu obsługującego elektrownię atomową. Miało być wzorcowym miastem socjalistycznym – i takim pozostało, chociaż trzeba podkreślić, że wzór socjalistycznego urbanizmu jest potworny i ohydny. Jednakowe szare pudła budynków, przysadziste sklepy, wszystko nierzucające się w oczy i teraz, porzucone, wygląda jak zabawka czy dekoracja. Nie zdziwiłbym się, gdyby Ziemia ukarała Związek Radziecki katastrofą jądrową właśnie za to, że imperium komunistyczne zniszczyło przepiękny tutejszy krajobraz tym paskudnym socrealistycznym monstrum.

Teraz jest to miasto-duch jak z filmu apokaliptycznego. Na ulicach i placach rosną drzewa, wokół wznoszą się wyludnione wieżowce, zieją pustką domy kultury, supermarkety, baseny, wesołe miasteczko i inne obiekty miejskiej infrastruktury. Chodzimy długo, włóczymy się po blokach, zaglądamy do szkół i sklepów. Wszystko opuszczone i zniszczone. Początkowo wydaje się to ciekawe, potem budzi lęk, aż wreszcie człowiek przyzwyczaja się i obojętnieje. Po kilku godzinach wędrówki przestaje dziwić, że ze środka domów wyrastają drzewa, a po głównych ulicach biegają lisy. Niepokojące jest wyobrażenie sobie, że taki los może spotkać każde miasto – i w ciągu doby zostanie ono opuszczone i osierocone. Jednego wspomnienie będzie boleć jak otwarta rana – tu przecież ludzie rodzili się, kochali, nienawidzili i umierali. A ktoś inny zwyczajnie będzie fotografował okolicę jako ilustrację do urbanistycznej antyutopii.

Niekwestionowanym championem wśród fotografowanych obiektów jest wesołe miasteczko w samym centrum Prypeci. Porzucone miasto, które powoli przeistacza się w las, a pośród niego – diabelski młyn, karuzele, samochodziki i dawno wypłowiałe drewniane koniki, które kiedyś sprawiały, że dzieci miały szczęśliwe dzieciństwo. Dziś budzą lęk. Jedynym oprócz nas gościem, który powoli i bez obaw przechadza się po centralnym placu, jest chudy, wyleniały lis, w którego oczach lśni taki smutek, jakby w to zwierzę przesiedliły się dusze wszystkich przymusowo wywiezionych ludzi z okolicy.

Człowiek zawsze wraca do ziemi

Jednym z największych paradoksów, którymi zaskakuje strefa zakazana, jest fakt, że od czasu do czasu w rodzinne strony i na cmentarze wracają niektórzy wysiedleni mieszkańcy. To znaczy, jasne jest, że co roku na groby bliskich przyjeżdża zaledwie kilka procent – jak stwierdził nasz przewodnik, nie więcej niż dziesięć – wysiedlonych mieszkańców, ale można wśród nich wyróżnić pewną grupę. I kryterium nie będzie tu wyższe wykształcenie, jak od razu przypuścił jeden z naszych kolegów: ludzie lepiej wykształceni i obyci mieliby zawsze bardziej dbać o pamięć i pewne nostalgiczne fragmenty przeszłości. Nietrafiona była również moja hipoteza, że ważna jest granica wieku – starsi, którzy rzeczywiście długo tu mieszkali, wyrośli, zakochiwali się, chowali bliskich i grali na weselach, mają więcej powodów, by wracać chociaż raz do roku, żeby powspominać i posmucić się, podczas gdy młodzi nie mają tu nic do roboty.

Nasz przewodnik naprawdę nas zaskoczył, kiedy powiedział, że wracają, przyjeżdżają przeważnie ludzie ze wsi. Niezależnie od wieku i wykształcenia. Kiedy spytaliśmy o powody, odpowiedział – sam urodzony w jednej z okolicznych wsi: „To przecież oczywiste. Człowiek w mieście, w dodatku takim nowym, świeżo zbudowanym, szarym i wszędzie jednakowym, nie może czuć się jak u siebie w domu. Tam możliwe jest tylko sztuczne życie, to znaczy – przydzielili pudełko, pomalowałeś je, wniosłeś swoje rzeczy i mieszkasz, chociaż równie dobrze mógłbyś mieszkać w milionie innych mieszkań. Zupełnie inaczej jest ze wsią, gdzie sam, własnymi rękami budowałeś dom, gdzie przez dziesięciolecia wybierałeś z ogrodu nawet najmniejsze kamienie, a w słonecznym kącie podwórza sadziłeś kwiaty. Tam wszystko jest twoje, zupełnie jakbyś sam zapuścił korzenie i stamtąd wyrósł. A na szesnastym piętrze nie da się zapuścić korzeni – życie jest za krótkie, żeby zdążyły dosięgnąć ziemi”.

Stalkerzy

Oprócz wysiedlonych, personelu strefy zakazanej i zwykłych zwiedzających, którzy przyjeżdżają tu z ciekawości, Zona wabi również romantyczne duchy pragnące niebezpieczeństwa, egzystencjalnej samotności i nietypowych krajobrazów. Nazywają siebie stalkerami. Kiedy przed podróżą prosiłem o rady i podpowiedzi na mojej stronie na Facebooku, jeden z nich napisał: „Chłopie, nie daj się nabrać na te dzienne ekskursje przewodników i organizatorów wycieczek. Powinieneś trafić do Zony nocą, dopiero wtedy ją poczujesz. Przejść trzeba nielegalnie, jak się odważysz, to mogę cię poprowadzić i wszystko opowiedzieć. Jak będziesz sam, wszystkie wrażenia wyostrzą się milion razy. Strach chodzić po opuszczonych wsiach, bo są wilki, rysie i niedźwiedzie. Rozpalasz ognisko i nocujesz w jakiejś porzuconej chacie. Chodzisz po poleskich bagnach, ryzykujesz, że na zawsze zostaniesz w ich błocie. A rano widzisz, jak nad wodą wstaje srebrny – właśnie srebrny, a nie biały czy szary – dym. To paruje promieniowanie. Obejrzyj „Stalkera” Tarkowskiego, to wszystko zrozumiesz”.

Brzmi romantycznie, ale straciłem zainteresowanie takim pomysłem, kiedy przeczytałem o oparach promieniowania. Ono jest tak naprawdę niewidzialne, wmalowuje je w krajobraz tylko nasza wyobraźnia. A po to, by wyobraźnia stworzyła sobie taki obrazek i wysłała do receptorów odpowiednie wrażenia, niepotrzebna jest katastrofa, promieniowanie lub trzydziestokilometrowa Zona. Zresztą Tarkowski nakręcił swój film w 1979 roku, siedem lat przed katastrofą. Ale wtedy nikt nie zrozumiał ostrzeżenia – ograniczono się do nagrody w Cannes. A i teraz, w trzy dekady po tragedii, trudno powiedzieć, że ludzkość opamiętała się i zaczęła chronić swoją planetę. Jedyne, co w tym wszystkim cieszy: na bezludnej Ziemi zostaną po nas książki. Wszystko inne obrotni sprzątacze zdążą rozprzedać i wywieźć.

Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska

Andrij Lubka – ukraiński pisarz, poeta, eseista i tłumacz. Po polsku ukazały się jego książki „Karbid”, „Killer” oraz „Pokój do smutku”. Mieszka w Użhorodzie.









×
Dodano do koszyka:

Kontynuuj zakupy Przejdź do koszyka